piątek, 19 sierpnia 2011

Guča Trumpet Festival i okoliczności temu towarzyszące

Wyjazd autostopowy, tylko w dwie osoby. Plan jest taki, żeby dotrzeć szybko do małej serbskiej miejscowości Guča, gdzie odbywa się 51. festiwal trąbki, czyli orkiestr dętych i jak później się przekonałam festiwal rakiji, tanich browarów, kieszonkowców, szaleństwa, nacjonalizmu i nieustannej imprezy.
Planu na po-Gučy nie ma.


9 sierpnia
Wyruszamy z Warszawy po południu. W nocy  docieramy do stacji benzynowej koło Wiednia i tam spędzamy kilka nocnych/porannych godzin w kawiarni pijąc cały czas jedną herbatę.

10 sierpnia
Słońce!
Jedna z podwózek była szczególnie interesująca. Zawołała nas do siebie wesoła holenderska rodzinka, podróżująca dużym żółtym busem VW. Ojciec, jego 5 córek i 1 syn. Wracają z wakacji w Holandii do Rumunii, gdzie mieszkają od kilku lat. Przez około 2 godziny, dopóki niestety nie zmorzył mnie sen, rozmawiam z kierowcą. Opowiada mi o swojej żonie, pracy, życiu. Przenieśli się do Rumunii, ponieważ dostali znak od Boga (tak pan kierowca to nazywa) - niezależnie od siebie on i jego żona znaleźli ogłoszenie o pracę/zajęcie się małym sierocińcem w Arad, stwierdzili, że to jednoznaczny zawołanie siły wyższej, rzucili więc pracę i dom, i wyjechali. Teraz pracują w kilku instytucjach pomagającym biednym rodzinom, romskim dzieciom i przeciwdziałającym dyskryminacji.
Cała rodzinka jest niezwykle urocza, prawie wszyscy mają długie blond włosy, nieznikający z twarzy uśmiech, cały czas śpiewają wspólnie; głównie piosenki religijne.

Po południu byliśmy już w Belgradzie. Do Gučy zostało już tylko około 150 km. Uznaliśmy więc , że mamy jeszcze czas, żeby przejść się po mieście. Wieczorem mieliśmy zamiar pojechać już na miejsce festiwalu, jednak okazało się, że miejsce do łapania stopa po zmroku zamienia się w przystań dla pań ciężko pracujących i spragnionych miłości kierowców tirów. Musimy więc zrezygnować z łapania stopa. Spędzamy noc na dworcu kolejowym, jednak w niezwykle luksusowych warunkach. Spotkana przypadkiem grupa warszawskich harcerzy wracających z Turcji przygarnia nas do siebie i w kilkadziesiąt osób okupujemy, za przyzwoleniem policji, całą poczekalnię. Harcerze w nocy na zmianę pilnują wejścia do poczekalni, śpi się więc ciepło, wygodnie i spokojnie do samego rana.

14 sierpnia - kolejny dzień w Gučy
Na początek kilka faktów z festiwalu. Od kilku lat każda edycja trwa cały tydzień, a nie weekend, jak to było przez 40-kilka poprzednich. My i tak przyjeżdżamy dopiero w połowie. Małe serbskie miasteczko zamienia się w nieustającą imprezę. Jest tu duża scena, na której w weekend odbywają się koncerty (m. in. Boban i Marko Marković Orkestar czy Gorana Bregovića) oraz konkurs orkiestr dętych w kilku kategoriach. Do Gučy przyjeżdżają ludzie z "całej" Europy, a nawet spoza. Miasteczko wygląda jak jarmark, mnóstwo tu budek z pamiątkami tymi bardziej i mniej konwencjonalnymi. Można kupić figurki, koszulki z nadrukami, pocztówki, ale też domową rakiję lub żywe zwierzęta.

    Całe wydarzenie posiada kilka obliczy i odsłania ciekawe paradoksy. Roi się tu od serbskich nacjonalistów, naziolskich haseł, flag i innych symboli narodowych. Jednocześnie nie spotkałam się z przypadkami dresiarskiej agresji, choć wiem, że niektórzy się niestety na nie natknęli. Na straganach sprzedaje się serbskie flagi czy też czetnickie czapki. Przypadkowi turyści z Anglii, Polski, Francji i innych krajów kupują je za euraski i paradują w nich pijani po ulicach.
    Jest tu cały czas głośno, 2-litrowe piwo kosztuje 180 dinarów (około 7 zł), rakija zabija, tłumy tańczą na ulicach, setki orkiestr gra naraz, ludzie bawią się jak szaleni, jednak istnieje tu podskórne tętno żywych urazów i bojowych nastrojów. Niektórzy rozmyślnie lub bezmyślnie (mój przypadkowy towarzysz podróży) podsycają niekończące się bałkańskie konflikty (manifestują swoją głupotę), wykrzykując "Kosowo to serce Serbii" na ulicach. W obliczu niedawnych kolejnych zamieszek w Kosowie jest to po prostu smutne i przerażające.

To co tu piszę ma pesymistyczny wydźwięk, ale dla jasności muszę dodać, że sama dobrze się tam bawiłam tańcząc do trąbek, puzonów, bębnów i innych. Muzyka milknęła dopiero nad ranem i już o 7.oo (rano, oczywiście) wystrzeliwano 3 razy z armaty i impreza w całym mieście zaczynała się na nowo... Tanie jak barszcz piwo Jelen, wspinanie się w nocy na pomnik trąbkarza, gubienie butów, bieganie po zatłoczonych uliczkach, kąpanie się w rzece, nowe znajomości.

Dzisiaj ktoś ukradł mi telefon, aparat i trochę euro. Ale mieszkamy za to w cudownym miejscu, w campingowym ogródku uroczej serbskiej rodziny. Młodego gospodarza, naszego rówieśnika, poznaliśmy na ulicy. Zaproponował nam miejscówkę na czas całego festiwalu za jednorazową opłatą w wysokości 5 euro. On sam mieszka z nami w ogrodzie w namiocie ze swoimi kolegami. W domu jest jego przemiła siostra. Wiecznie uśmiechnięta, nieustannie mówiąca do nas wszystkich po serbsku babcia codziennie przynosi nam pomidory, czyli serbsku "paradajsy". Jego mama upiekła dziś pyszne coś, nie pamiętam nazwy, podobne do burka z serem.

Autostop i w Serbii działa bardzo sprawnie i miło. Każdy kierowca zaprasza po drodze na kawę, piwo i inne smakołyki. W samej Gučy jak na pustyni w dzień jest bardzo, bardzo gorąco, a w nocy bardzo zimno. Dlatego też lepiej noc poświęcić na inne niż sen rozrywki. Nie wiem, dokąd pojedziemy potem, ale po dzisiejszym finałowym koncercie Bregovića i ostatniej nocy imprezowania, rano będziemy opuszczać to szalone, roztańczone i fascynujące miejsce.

Przespałam koncert Bregovića.

16 sierpnia - Czarnogóra
Pojechaliśmy nad morze do Czarnogóry, dokładnie miejscowości Hercegnovi. Jest gorąco, czysta woda, naokoło piękne góry, przyjemnie się tak powygrzewać w słońcu, podrzemać na plaży i popluskać w wodzie, ale turystyczny (i żaden inny) charakter miejscowości jest nudny i trochę irytujący.

Jedynie autostopowanie było tu ciekawe. Kilku kierowców mówiło po angielsku. Oczywiście wszyscy byli bardzo serdeczni i pomocni. Drogi jednak są przerażające. Cały kraj jest górzysty, więc prowadzą przez strome zbocza i wąskie przesmyki. Od około 5 lat odcinek drogi, który dzisiaj przybyliśmy jest, jak zapewnia jeden z kierowców, o wiele bezpieczniejszy, ponieważ posiada w znacznej mierze już 3, a nie 2 pasy. Jedną sekundę po tym, jak kierowca wypowiedział kwestię dotyczącą bezpieczeństwa dróg, zobaczyliśmy przed sobą przewrócone auto i kilkumetrową, wypływająca spod niego kałużę krwi.

Aż nie ma co więcej pisać. Plaża, morze, turyści, leżaki, parasole, wszędzie Polacy, nuda, brak ekipy.

18 sierpnia - powrót
Z Montenegro zawróciliśmy od razu do Polski. Droga szła gładko. Chorwaccy kierowcy z łagodną dezaprobatą reagowali na wiadomość, skąd wracamy. Ich wrodzona gościnność i serdeczność i tak oczywiście brała górę. Mój towarzysz przypadkowo zostawił zakupioną w Gučy pamiątkę - kapelusz z nazwą miasta i trąbką - w wozie pewnego Chorwata, 40-kilku latka, który będąc w naszym wieku poszedł do wojska, walczył w wojnie, nienawidzi Serbów i trzyma jako amulet w aucie znaczek ze swojej żołnierskiej czapki. Jechaliśmy z nim kilka godzin, doskonale znał okolice, przez które przejeżdżaliśmy i okazał się doskonałym przewodnikiem, mimo bariery językowej między nami.
Do Wiednia jechaliśmy z serbskimi z pochodzenia Cyganami z Austrii. Od nich też dostaliśmy paradajsy. Przypadek?:)

PS. Zdjęć brak - złodziej nie zostawił karty pamięci z aparatu.

Kambodży część druga