środa, 9 listopada 2011

Turcji część pierwsza

6 miesięcy wolontariatu (EVS – European Volunteer Service) w Gaziantep, w Turcji
+ okołotureckie podróże. Czas, start!

Gaziantep

Antep to nasz nowy dom i miasto na najbliższe pół roku. Jedną z części naszego projektu jest utworzenie strony internetowej o nim i cotygodniowe aktualizowanie informacji. Każdego tygodnia będziemy dodawać artykuł po polsku, angielsku, francusku, hiszpańsku i turecku, więc nie będę się tu za bardzo na ten temat rozpisywać.


Wyświetl większą mapę

Miasto rozrasta się w szalonym tempie. W tej chwili według oficjalnej informacji mieszka tu około 1,5 miliona ludzi, natomiast według miejscowych liczba ta sięga 2 milionów. Historyczna część to tylko ruiny zamku na wzgórzu i kilka wąskich uliczek z mieszkalnymi zabudowami. W mieście tym natomiast rozwija się przemysł, który przyciąga rzesze nowych mieszkańców. Miejsce nazywane centralnym punktem Gaziantep to mały plac w ciągłej budowie z pomnikiem Atatürka; przy bulwarze Atatürka (...). Mieszkamy w centrum miasta i mamy „szczęście” posiadać w sąsiedztwie wielkie okropne centrum handlowe. Na razie Gaziantep nie wydaje mi się szczególnie ekscytującym czy urokliwym miejscem, ale wszystkiego jeszcze nie widzieliśmy. Najciekawsze, co udało nam się zaobserwować, to taneczne tradycyjne zaręczyny na ulicach jednej z odleglejszych dzielnic i (niestety?) obchody Kurban Bayram (święta ofiary; odsyłam do szczegółowej lektury na przykład do wujka Google). W pełni szanuję tutejszą kulturę i tradycję, ale zażynanie baranków na ulicy na razie przerasta moją wytrzymałość psychiczno-żołądkową.
Na obrzeżach Antep, 15 minut samochodem od naszej ulicy, jest laso-parko-kamping, z wielkim terenem ofiarowanym naszej organizacji przez miasto. Latem organizują tam obozy dla dzieciaków. Teraz teren wykorzystywany może być przez nas jako miejsce całonocnych ognisk. Jedno mamy już za sobą i czuję, że pokocham to miejsce, bo to wspaniała odskocznia od zatłoczonego i głośnego wielkiego miasta.
Antep to ponoć miasto jedzenia; można tu uraczyć ponad 200 rodzajów kebabów, bakławy i innych specyficznych i niepowtarzalnych słodyczy.

Tuvalet yok

Oto i jeden z zawsze fascynujących mnie tematów – organizacja miejc do załatwiania potrzeb urynowo-defekacyjnych. Jeśli w końcu kupię baterie do aparatu, założę chyba oddzielnego fotobloga na ten temat. W anatolijskich lokalach często brak toalety. Biorąc pod uwagę fakt, że człowiek jest zobowiązany pić cały czas herbatę bywa to problematyczne. Dotychczas jednak obsługa w kilka minut potrafiła załatwić dla nas po sąsiedzku jakąś toaletę, na przykład w domu po drugiej stronie ulicy czy w pobliskim barze.

Mardin



Miasto leżące na wzgórzu przy granicy turecko-syryjskiej, z zapierającym dech w piersiach widokiem na Mezopotamię. Przy odpowiednim świetle można ulec złudzeniu, że rozległa równina wokół miasta to nie ląd, a morze. Z górnych partii miasta widać syryjskie miasta i niekończące się połacie jałowej ziemi. Podczas naszej „bayramowej” podróży nie opieraliśmy się na wiadomościach z przewodników, lecz tylko na informacjach od miejscowych ludzi, głównie naszych autostopowych kierowców. Mardin zatem nie wiemy, ile ma lat, ale jest ho ho bardzo bardzo stary. Z uwagi na to, że jest jedynym miejscem górującym nad niziną wieje tam potwornie. Spodziewam się, że latem wiatr ten musi być nieznośnie gorący; my natomiast byliśmy tam w listopadzie, więc udało nam się nawet zmarznąć. Nad drzwiami wejściowymi kamienic można podziwiać piękne kaligrafie wykonane pismem arabskim.

Mardin
Mardin


Autostop

Podróżujemy w trzy osoby: dwie dziewczyny i jeden chłopak. Średnio na auto czekaliśmy zero sekund: czasem około pięciu, a czasem około minus pięciu, ponieważ samochód zatrzymywał się jeszcze zanim ktoś wyciągnął rękę w stronę drogi. Pokonana przez nas trasa to na razie Gaziantep – Kızıltepe – Mardin – Gaziantep (mieliśmy wolne od zajęć tylko na okres Bayramu).
Po tygodniu tutaj potrafimy już jako tako porozumieć się po turecku. Udało nam się nawet porozmawiać/posłuchać o historii, filmach, polityce, obyczajach. Nasi kierowcy z dumą oznajmiali, że są Kurdami, nie Turkami, ewentualnie tureckimi Kurdami. Według nich mieszkają oni w Kurdystanie, co ciekawie koresponduje na przykład z ogromnym napisem na zboczu góry przed Mardin wyrażającym słynną Ataturkową maksymę o tym, jak to szczęśliwy jest ten, kto może nazwać się Turkiem.

Kızıltepe

Na dwie noce zatrzymaliśmy się w Kızıltepe u podnóży Mardin, u kuzyna hosta znalezionego przez CouchSurfing przez naszą EVS-ową mentorkę... Uff.

W domu naszego gospodarza

Jeśli niesamowita gościnność to określenie pasujące do mieszkańców takich krajów jak Serbia czy Macedonia, to na tutejszych ludzi nie ma odpowiednio wymownego określenia. Każdy jest naturalnie chojny, ciekawy, otwarty. Nasz host jest syryjskim Arabem z Turcji, z regionu wciśniętego pomiędzy Turcję, Syrię i Morze Śródziemne. W syryjskich mediach ziemie te przedstawiane są jako część Syrii. Dzieci z mniejszości etnicznych języka tureckiego uczą się zazwyczaj dopiero w szkole.
Kızıltepe nie posiada chyba żadnych zabytkowych miejsc. Ale ma swoją specyficzną ciekawą atmosferę. Tutaj częściej niż Atatürka można spotkać plakat Yılmaza Güneya (!:D). Tuż po przyjeździe do miasta zostaliśmy zaproszeni przez właściciela do jego małego baru. Za herbatę, wodę i małą przekąskę nie chciał przyjąć pieniędzy; dodatkowo zlecił swoim dwóm krewnym obowiązkowe odprowadzenie nas pod same drzwi domu naszego gospodarza.

Wegetarianizm

Jeśli jeść, to tylko w domu. Jak poza domem, to raczej tylko chleb z serem (ale chleby mają pyszne; sery też). Dzisiaj miałam przyjemność dostać w barze „wegetariańską” zupę, w której pływały kawałki mięsa, przy jednoczesnych zapewnieniach kelnera, że mięsa w niej nie ma. No nie ma. Przyniósł mi więc drugi raz zupę, z jeszcze większymi pysznymi mięsnymi kąskami.
... Ale brak wegetariańskiego menu nie przeszka mi aż tak bardzo. Mała dieta (odchudzająca; nie - mięsna) z pewnością nie zaszkodzi.

Zastanawiam się czasami, jak szybko przestaną mnie dziwić takie rzeczy, jak spoglądający na mnie zewsząd (z portretów, pomników, dywanów, kubków, stron gazet...) Atatürk; albo to, że gdy już znajdziemy toaletę, to będzie to raczej dziura w podłodze; albo przytłaczająca gościnność i krępująca chojność ludzi; albo specyficzne nacjonalistyczne poglądy naszego w gruncie uroczego i pomocnego, ale czasami zaskakującego, tureckiego współlokatora („nie ma czegoś takiego, jak język kurdyjski”); albo to, że właściwie nie wiadomo, gdzie jesteśmy: raz słyszę, że w Gaziantep jest największe muzeum mozaiki w Europie, a za chwilę od tego samego człowieka, że jeszcze nigdy w Europie nie był, ale chce pojechać.
Na razie nic nie jest oczywiste, każdy dzień jest przygodą i przynosi nową lekcję. A widok z okna na niezliczone minarety i znikające pod linią horyzontu słońce, ze śpiewem muezzina w tle, zachwyca. No i nadal nie rozumiem większości rzeczy, które do mnie tu mówią. Ale nauka tureckiego sprawia mi dużą przyjemność. W ramach projektu uczymy się jeszcze kaligrafii i metod pracy autystycznymi dziećmi. Od grudnia, gdy opanujemy już jakieś przyzwoite podstawy języka, ma nam przybyć nowych obowiązków.

Kambodży część druga