piątek, 20 grudnia 2013

INDII część pierwsza, nadana z Goa

Indii część pierwsza, nadana z Goa

No to wylądowałam. W kraju pachnących przypraw, kobiet z kropkami na czołach, kilkugodzinnych filmów z długimi sekwencjami tanecznymi i ludzi mówiących po angielsku z dziwnym akcentem. Namaste Indie!

I co tu na razie widzę i opisuję? Tani lot brytyjskimi liniami przywiódł mnie w miejsce specyficzne – do Goa, czyli najmniejszego stanu w całym kraju, znajdującego się na południowo-zachodnim wybrzeżu. Specyficzność tego miejsca kształtują dwa główne czynniki: tropikalna pogoda i brak podatków nałożonych na alkohol. Specyficzność tego miejsca przejawia się tak, że na samym wybrzeżu jest tu więcej turystów (głównie z Rosji) niż miejscowych. Wylegują się na plaży na golasa nie powodując przy tym oburzenia miejscowej ludności, szczególnie jej męskiej części. Nocami piją w knajpach za grosze, po czym udają się do jakże tanich hoteli, których tu więcej niż prywatnych domów. Miejsce dobre na tanie (no, nie licząc nie aż tak małego kosztu dostania się tutaj) i wygodne wakacje nad morzem; ale nie bardzo ciekawe.

Osiedlić się tu na stałe lub na bardzo długo postanowiło tu wielu Europejczyków i innych ludzi z tak zwanego zachodu. Takich co to nazywają siebie hipisami. Codziennie przed zachodem słońca rozkładają swoje stragany na plaży w Arambol i sprzedają ręcznie robioną biżuterię i inne pierdoły. Równocześnie inni zaczynają grać na bębnach, na co jeszcze inni zaczynają tańczyć. W innej miejscowości, Andźunie, co środę odbywa się duży jednodniowy bazar z hipisowskimi towarami.

W Goa mówi się w języku konkani, ale wiele osób mówi też po angielsku. Masowo sezonowo mieszkają tu też i pracują w turystyce ludzie z północy Indii, mówiący więc w hindi. Ale jako że miejsce jest typowo turystyczne, wiadomo że trudno wyjść poza sztywną formę układu tubylec-usługodawca vs. turysta-klient. Ciężko mi było znaleźć kogoś z miejscowych do pogadania o czymś innym niż koszt noclegu, jedzenia i pamiątek . Może dało się wyłowić jedną taką osobę dziennie.

Pomimo kilku rażących mnie tu rzeczy, spędziłam w Goa pełen tydzień. Bądź co bądź, jest to można by powiedzieć łatwy stan na początek przygody z Indiami. Można stopniowo wdrożyć się w chaotyczny ruch drogowy, lawirowanie między autobusami, skuterami i rikszami, nowe jedzenie i ogólne zasady zachowania. A pogoda w grudniu jest tu na tyle przyjemna (za dnia 30 stopni), że można spokojnie bez wyrzutów sumienia spędzić te kilka dni na plaży pod palmą kokosową. Kilka dni spędziłam z hostem z CouchSurfingu, a na kolejne kilka dni wynajęłam chatkę przy plaży za 300 rupii (15 złotych). W cenę wliczona była już obecność współlokatorów – tłuściutkich szczurów.

Potem byłam w Gokarnie i okolicznych plazach, i w okolicznych wioskach, i lasach. A teraz jestem w Hampi i tu się dopiero wszystko zaczyna. Do przeczytania!

(Wrzucę jakieś video jeśli Internet się rozhula później.)

Kambodży część druga