sobota, 18 lipca 2015

Kambodży część druga

Chwila w Kambodży

Podróżowania w sensie stricte po Kambodży dużo nie doświadczyłam. Ot kilka miejsc. Nie przepuściłam oczywiście wizyty w słynnym niesamowitym parku archeologicznym Angkor (Wat).
Bazą do zwiedzania Angkoru jest pobliskie miasto Siem Riep, które całe jest w budowie. Centra handlowe, rozkopane szerokie drogi, cała masa hoteli, restauracji, baseny, wille, slumsy, milion psów, ekskluzywne sklepy, tłumy turystów z całego świata. Zupełne pomieszanie, a przy tym, zaskakująco, bardzo przyjemna atmosfera. Tak przyjemni, mili ludzie, że aż trudno w to uwierzyć. Tak w samym epicentrum turystyki? Niebywałe.

Sztuka oszustwa

Poza pięknem i życzliwością można też doświadczyć tu nieprzyjemności. Niektórzy tutaj pokończyli chyba uniwersytety krętactwa i wyrafinowanego oszustwa. Przykład: kobieta z niemowlęciem żebrze na ulicy, ale nie przyjmuje pieniędzy. Mówi tylko, że dziecko jest głodne i potrzebuje mleka w proszku. Prowadzi turystę do sklepu i wskazuje na produkt, którego rzekomo potrzebuje (wielka droga puszka), po czym ze łzami w oczach dziękuje i odchodzi. Zadowolony z siebie turysta też idzie dalej. Następnie kobieta wraca do sklepu i odsprzedaje mleko. W cały proces zaangażowany jest sklep, dane kobiety i inni ludzie. Dzieci ponoć wypożyczane są od ich prawdziwych matek i narkotyzowane. Z lokalnych ludzi nikt nie odważy się nagłośnić i tak biznes kwitnie. Strumienia jednodniowych turystów przelewających się przez miasto nie będzie nigdy brakować.

Angkor Wat

No to wracając do piękna... Angkor zajmuje naprawdę wielką powierzchnię. Jednego dnia nie starczy, żeby zobaczyć wszystkie ruiny. W obrębie tegoż potężnego „muzeum” znajduje się wiele wsi, dżungla, pola. Spędziłam tam jeden dzień na rowerze od 5 rano do zachodu słońca z przerwą na południową drzemkę i widziałam może tylko połowę ruin. Bardzo przyjemny jest fakt, że większość odwiedzających zadowala się odwiedzeniem kilku głównych świątyń i w pozostałych miejscach jest pusto lub prawie pusto. Niesamowite budynki, a wokół dżungla i tylko odgłosy różnych robali, jaszczurek i ptaków.


Zwiedzanie ruin nigdy nie będzie już takie samo... :-)

Angkor, Kambodża

Angkor, Kambodża

Angkor, Kambodża

Angkor, Kambodża

Angkor, Kambodża

Angkor, Kambodża

Angkor, Kambodża

Angkor, Kambodża

Angkor, Kambodża

Angkor, Kambodża

Angkor, Kambodża

Angkor, Kambodża

wtorek, 5 maja 2015

Tajski śmigus dyngus, przebieranki i płatna miłość

(Wyjechałam już z Tajlandii "na zawsze" i różne wspominki jak poniższe przychodzą mi do głowy.)

Kolejny w tym roku nowy rok - Songkran

W kwietniu w Tajlandii przypadł kolejny w tym roku nowy rok – tradycyjny tajski nowy rok. Obchody Songkran trwają kilka dni. W dużych miastach, w szczególności w położonym na północy Chiang Mai, przez kilka dni trwa wielka wodna walka. Śmigus dyngus razy milion plus gorąco na dworze.

Cały Songkran miałam szczęście obchodzić na wsi. Istnieje tradycja odwiedzania krewnych, znajomych i starszych poważanych ludzi. Kilka dni przed zaczynają się przygotowania prezentów dla owej starszyzny. Są to zwykle artykuły codziennego użytku i jedzenie. My przygotowaliśmy uroczo zapakowane w liście bananowca i innego drzewa suszone kwiaty na herbatę, deser z ryżu kleistego, orzeszków ziemnych i banana, owoce i inne drobiazgi, już nie pamiętam, a wszystko podarowane w ręcznie robionym bambusowym koszyku.


Noworoczne prezenty. Pang Term, Tajlandia.

Przygotowywanie noworocznego prezentu - deseru. Pang Term, Tajlandia.

 Najstarsi z rodu siedzą w domach przyjmując gości i prezenty od nich, ale bynajmniej nie z pustymi rękoma. W każdym domu czekają suto zastawione stoły. Zupy, ryż, mięso, różne curry, słodycze, owoce oraz lokalne whisky i piwo. W każdym domu wypada oczywiście coś zjeść i wypić. Gospodarze również zawiązują na nadgarstkach swoim gościom białe bransoletki wypowiadając mantry i noworoczne życzenia.

Część noworocznego stołu. Pang Term, Tajlandia.
Noworoczne błogosławieństwa. Pang Term, Tajlandia.

Przez dwa dni jeździliśmy pickupem od domu do domu. Otrzymaliśmy wiele błogosławieństw, trochę za dużo stężenia alkoholu we krwi i stanowczo za dużo jedzenia. Z tyłu pickupa, jak każdego innego na drodze, mieliśmy wielkie wiadro wody do oblewania ludzi idących wzdłuż drogi i siedzących z tyłu innych samochodów. Przed domami i sklepami ludzie ustawiali też stacje do wodnej walki aby atakować wszystkich przechodzących i przejeżdżających. Oblewają się dzieci, dorośli, starzy, mnisi. Na wsi, mieście, przed domami, przed świątynią. Rano, wieczorem. Bez wyjątków. A upał też nie przeszkadza w zabawie.


Wodna walka z tyłu pickupa. Pang Term, Tajlandia.

Przebieranki

W Tajlandii w każdej najbardziej zapyziałej mieścinie znajdziesz sklep z tradycyjnymi strojami do wynajęcia oraz salon piękności z profesjonalnym fryzjerem i makijażystą. Przebieranie się z okazji jakże licznych świąt jest bardzo ważnym elementem świętowania. Kolorowe parady to niemalże chleb powszedni. Przed i po paradzie najważniejsze to zrobić sobie zdjęcie z przebraną osobą i niezwłocznie wrzucić na fejsa. Piękne stroje są też oczywiście elementem występów taneczno-teatralnych. Tradycyjne tańce zajmują bardzo ważne miejsce w kulturze. Może to być osobny przedmiot w szkole publicznej. Każdy zna chociaż jakieś podstawy.

Parada dla małych mnichów z okazji ich pierwszych "ślubów". Pang Term, Tajlandia.


Moja droga żono

Kawaler ubiegający się o pannę musi zapłacić jej rodzinie za zaszczyt poślubienia oblubienicy. Nie są to małe pieniądze. Wahają się oczywiście w zależności od miejsca i statusu ekonomicznego rodzin, ale są to sumy sięgające kilkunastu, kilkudziesięciu, w przeliczeniu, złotych. Obejść się tego ni jak nie da. Rodzina by się nie zgodziła, a i panna czułaby się znieważona takim darmowym oddaniem. Młodzi panowie zatem skrupulatnie odkładają pieniądze, gdzieś pomiędzy przepuszczaniem ich na tajskie whisky, papierosy, panny na jedną noc i inne zwykłe wydatki. Widziałam łzy w oczach trzydziestoletnich kawalerów, którym mówiłam, że u nas takich zwyczajów to teraz nie ma i ludzie oddają się sobie na ożenek tak po prostu za darmo. Wydatków na wesele i początek „nowego życia” i tak przecież nie brakuje. Z obu stron. A tajscy młodzieńcy spoglądają to na mnie, to na niebiosa i nietypowo jak na tajskie standardy podniesionym głosem pytają och dlaczego w Tajlandii tak jest, dlaczego...

PS

Kiedy piszę „Tajowie”, mam na myśli „ci Tajowie, których spotkałam”. Kiedy piszę „wszędzie”, mam na myśli „wszędzie gdzie byłam i wszystkie miejsca, o których mi powiedziano”. Kiedy piszę „zawsze”, mam na myśli „zawsze w moim doświadczeniu”. Kiedy piszę „w Tajlandii”, mam na myśli „w Tajlandii jaką widzę i jak ją rozumiem”, i tak dalej.
Chciałam to podkreślić, chociaż jest to oczywiste; nie tylko w tym poście i każdym innym, ale i w każdej innej wypowiedzi i myśli. Staram się być ostrożna we wszelkich opiniach, uogólnieniach, czy nawet opisach poszczególnych małych rzeczy i zdarzeń. Umysł jednak lubi nazywać, kategoryzować, oceniać, nacechowywać emocjonalnie, dodawać narrację. Snuć opowieści i wywoływać reakcje.
Bardzo lubię.

Zwykłe kambodżańskie miasteczko

Pierwsze dni w Kambodży

Brama świątyni. Battambang, Kambodża.
Battambang to całkiem urocze miasteczko w zachodniej części Kambodży. Jest tu trochę zagranicznych turystów, ale nie aż tyle, żeby zepsuć atmosferę, zniszczyć lokalną kulturę i zmienić ludzi w opętanych żądzą wyciągania od gości jak największej ilości dolarów. Jest tu kilka ciekawych targów, jaskinia z wylatującymi z niej przez zachodem słońca milionami nietoperzy, tak zwany bambusowy pociąg, kilkanaście świątyń i tyle. Nie za dużo wielkich atrakcji. Jest możliwość ogarnięcia trochę rzeczywistości.

Świątynia w renowacji. Battambang, Kambodża.

Na targu mnóstwo bezimiennych owoców, małych lokali z zupami z zaskakujących składników, mięso eksponowane bez zażenowania i ukrywania faktu, iż są to zabite zwierzęta z krwi i kości (tudzież ości). Jada się różne robale, ptaki, ryby, żaby, kury, psy, węże, ślimaki, owoce morza, krowy, świnie, szczury.


Jedzenie. Battambang, Kambodża.

Jedzenie. Battambang, Kambodża.

Jedzenie (łodyga kwiatu lotosu). Battambang, Kambodża.

Pies niejadalny. Battambang, Kambodża.


Słabo wyraźna czarna smuga ponad drzewami to miliony nietoperzy, które właśnie wyleciały z jaskini przed zachodem słońca. Battambang, Kambodża.


Poznałam jedną uroczą rodzinę mieszkającą na wsi w okolicy Battambang. Produkują ryżowy alkohol, sprzedają kokosy i wieprzowinę, a poza tym pracują poza wsią w różnych zawodach. Zwiedziłam różne wioski jako pasażerka skutera. W jednej wsi mieszka mniejszość etniczna Cham muzułmanów z własną odrębną kulturą i językiem. Pokazano mi lokal specjalizujący się w potrawach z psiego mięsa. Moja zaznajomiona rodzina hodowała kiedyś psy (jako zwierzęta domowe, tak jako się i u nas robi), ale ponoć za każdym razem, jak ich pies dorastał, to ktoś im go wykradał. Każdy domyśla się w jakim celu... Psów już nie hodują. Powiedziano mi też, że nie każdy jada psy, szczury i węże. Niektórzy uważają to za obrzydliwe, a niektórzy za przynoszące pecha.



Suszone owoce.
Battambang, Kambodża.

"Bambusowy pociąg". Obecnie kursuje tylko jako atrakcja turystyczna. Dawniej był codziennym środkiem transportu. 
Battambang, Kambodża.

Battambang, Kambodża.

Battambang, Kambodża.

Battambang, Kambodża.

Battambang, Kambodża.
Na pierwszy rzut oka Khmerowie, przynajmniej ci z Battambang, wydają się znacznie łatwiej dostępni w porównaniu ze swymi sąsiadami Tajami. Nie mają też problemu z uczeniem się języków obcych, w tym angielskiego. Ludzie poprawną angielszczyzną mówią mi, że przepraszają, ale mówią po angielsku tylko trochę, więc może nie będą w stanie mnie zrozumieć i wszystkiego powiedzieć, po czym wszystko rozumieją oraz sami z siebie tłumaczą mi w przystępny dla mnie sposób coś o Kambodży i tutejszej kulturze.

Mężczyźni grający w boules (zdaje się tak to się nazywa). Gra bardzo popularna - pozostałość francuskiej kolonii w życiu codziennym. Battambang, Kambodża.

piątek, 24 kwietnia 2015

Tajskie liceum, czyli nie ma to jak ponarzekać na robotę

(Poniżej tekst sprzed kilku tygodni.)

Tajskie moje życie w wersji poważniejszej dobiegło końca.

Skończyłam już mój roczny kontrakt ze szkołą. Pozostał mi miesiąc swobodnego podróżowania po Tajlandii i patrzenia na nią już z powrotem pobłażliwym, ciekawym, zdystansowanym okiem. Jeżdżenie na stopa po wioskach, spanie w hamaku, pływanie w zawsze ciepłym morzu, opalanie się, pochłanianie ton świeżych owoców, odwzajemnianie uśmiechów obcych ludzi na ulicy to jedno. Czym innym jest pracowanie i życie w środowisku, którego nie rozumiesz, wśród ludzi, których nie rozumiesz i wbrew rozsądkowi i logice (często też podświadomie) zawsze chcąc tę rzeczywistość przekształcić, tych ludzi zmienić, uczynić bardziej dostępnymi i zrozumiałymi.

Myślę, że podsumowanie roku szkolnego stwarza mi doskonałą okazję do ponarzekania na moje byłe miejsce pracy. Pozwolę sobie przytoczyć kilka dosyć frustrujących sytuacji:

  • Przez kilkanaście tygodni czekałam na pozwolenie o pracę, oczywiście już pracując, w pełnym przekonaniu, że robię to tymczasowo nielegalnie. Po czasie okazało się, że od samego początku miałam tymczasowe pozwolenie do czasu otrzymania oficjalnego dokumentu. Tylko jakoś nikt nie pomyślał mi o tym powiedzieć.
  • Jedziemy na wycieczkę szkolną. Od paru dni wiadomo, że zbiórka jest o 8.oo rano. O 7.oo rano dowiaduję się, że zbiórka była jednak o 5.oo. Tylko jakoś nikt nie pomyślał mi o tym powiedzieć. Gonię ich na stopa.
  • Przerwa semestralna dobiega końca. Pytam jednego z nauczycieli, kiedy dokładnie zaczyna się nowy semestr. Odpowiada, że w środę. Zaczął się w poniedziałek (ten przed zapowiedzianą środą, nie po). Tylko jakoś nikt nie pomyślał mi o tym powiedzieć.
  • Drukarka nie działa, ksero nie działa, w klasie 2 lub 3 wentylatory i ponad 40 osób w pomieszczeniu, połowa klas odwołana, w 99% przypadków nie wiem o tym z wyprzedzeniem, no ale przecież widzę, że klasa odwołana, bo nikogo nie ma.
  • Tylko niektórzy nauczyciele angielskiego mówią po angielsku.
  • Zorganizowano dla mnie i dwóch innych nauczycieli obiad/imprezę pożegnalną i... nikt mi o niej nie powiedział! Usłyszałam o niej przez przypadek na ostatnią chwilę.
  • Nie chce mi się, bez powodu odwołuję lekcję – nie ma problemu. Połowa uczniów oblewa egzamin – nie ma problemu. Spóźniam się do szkoły – nie ma problemu. Nie zjawiam się na początek semestru – nie ma problemu. Nie chcę ustawić się do kolejnego grupowego zdjęcia – problem.

Praca tutaj to tylko gra pozorów. Każdy piątek jest dniem sportu, co polega na tym, że ubieramy się na sportowo, ale faktycznie nie ma żadnych zajęć sportowych. Codziennie rano wpisujemy się na listę obecności, wpisując nieprawdziwe godziny, tylko żeby się zgadzało w dokumentach. „Curriculum” zajęć to przypadkowe kopiuj-wklej z kilku pierwszych lepszych stron internetowych po angielsku. Tajskie nauczycielki poleciły mi się trzymać tegoż curriculum, bo to bardzo ważne żeby zrealizować program, bo wtedy uczniowie dostaną się na uniwersytet. Aha. Wszyscy uczniowie muszą zdać do następnej klasy, choćby nie wiem co, pod warunkiem, że przyjdą pod koniec semestru i powiedzą, że chcą zdać. Mogli być 100% nieobecni na lekcjach, ale po wykonaniu kilku „zadań” jak na przykład przepisanie ręcznie strony tekstu po angielsku albo (niepoprawnym oczywiście) rozwiązaniu quizu otrzymują promocję do następnej klasy. No, to znaczy, zależy to też od stopnia czystości klas, boiska i pokoi nauczycielskich. Nierzadko uczniowie w zamian za dostanie pozytywnej oceny dostają polecenie pozamiatania klas, posprzątania na biurkach nauczycieli, pozbierania śmieci wokół szkoły.

I to wszystko nie było by aż tak rażące, gdyby nie fakt, że wszyscy udają jakby to co robią nie było na niby. Po pozamiataniu klasy mówią do ucznia, że gratulacje zdania egzaminu. Jak się nie ubiorę na sportowo w piątek, to się dziwią, że jak to tak w spódnicy przyszłam sport uprawiać. I tak kurczowo się trzymają tych pozorów, że zazwyczaj nie chcąc nikogo urazić, no cóż, dołączam do gry.

Chyba, że całe życie, w każdej kulturze, to tylko gra pozorów. Pozorów, do których przywykamy.

Przebieranki w pokoju nauczycielskim na styczniowy nowy rok. Mae Khari, Tajlandia.

poniedziałek, 13 października 2014

Tajska szkoła moja droga

Dzwoni dzwonek. Z biurka zgarniam wiec zrobiony przeze mnie dziennik i stos zadan ocenionych wszystkich rowno na gladkie zero, i udaje sie do klasy. Tam pusto. Deszcz za oknami (otwartymi na osciez; brak szyb) pada tak glosno, ze ledwo slysze wypowiedziane przeze mnie do samej siebie jakies slowa zniecierpliwienia. Po kilkunastu minutach zjawia sie pierwsza grupa dziesieciu uczennic. Dysponujac calym repertuarem okolo dziesieciu angielskich slow (poczatek roku szkolnego:)) tlumacza mi powod spoznienia: deszcz i koniecznosc zjedzenia sniadania. No dobrze. Pytam rozchichotane dziewczeta, gdzie tez podziewa sie pozostale trzydziesci uczniow. W wymyslnej pantomimie pokazuja mi bolesne uderzenia kijem w dlonie. Ach, wiec chlopcy cos przeskrobali i wlasnie otrzymuja kare cielesna za zachowanie. Wdech, wydech. Poranku w tajskim liceum, dzien dobry!

I co ja robie tu
No to od poczatku, co ja tu robie. Zatrudniona jestem na rocznym kontrakcie w publicznym liceum w malej miejscowosci na poludniu Tajlandii. Mam swoje biurko, klase, uczniow, plan lekcji, liste obowiazkow, ale wszelkie plany, wytyczne i ramy czasowe malo maja wspolnego z rzeczywistoscia.

Musimy byc zawsze gotowi na kazdy mozliwy scenariusz: lekcja na 10 osob, a moze lekcja na 50 osob, moze 20-minutowa, moze 30-minutowa, moze 50-minutowa, moze deszcz bedzie padal tak glosno, ze mozliwe beda tylko zadania pisemne, moze bedzie tak goraco, ze uczniowie beda mdleli, a moze bedzie wszystko w porzadku i wszyscy beda mieli sile i checi na nauke, moze ksero bedzie dzialac, a moze nie, moze szkola bedzie otwarta, a moze zamknieta.

Jak zostac nauczycielem w Tajlandii
Zostac nauczycielem w publicznej szkole w Tajlandii jest bardzo latwo, szczegolnie jesli nie masz bardzo ciemnej skory i jestes plci zenskiej. Internet zawsze pelen jest ogloszen o prace, w szczegolnosci przed rozpoczeciem roku szkolnego, czyli na przelomie kwietnia i maja.

Jak nadal byc nauczycielem w Tajlandii
Troszke trudniejsze jest nie zakonczyc kariery po miesiacu. Z dwoch powodow: 1. trudnosci biurokratycznych 2. wlasnych slabosci i oczekiwan.

No to numer jeden:
Aby pracowac legalnie trzeba wjechac do kraju na specjalnym typie wizy, w szkole i roznych biurach rzadowych uzyskac okolo 30 roznych dokumentow, zdac egzamin TOEIC (dla osob, ktorych pierwszym jezykiem nie jest angielski). Caly proces jest czysto formalny i jest czescia samo napedzajacej sie machiny biurokratycznej, typu: jesli masz papier A, to mozesz dostac papier B. Jesli masz papier B, to mozesz dostac papier C i tak dalej. Dla mnie oznaczalo to podroz do Malezji, pozdroz do Bangkoku (1000 km), trzykrotna podroz do Trang (kilka godzin) i wiele, wiele razy do pobliskich miast.

Przyznaje, ze wymagany zbior dokumentow to calkiem pokazny stos makulatury, ale tez normalnie zdobycie go nie wymaga wiele wysilku. Caly problem polega na tym, ze dokumenty, polecenia i listy dalszych wymaganych papierow sa po tajsku, wydawane przez tajsko-mowiace biura, mieszczace sie pod tajskimi adresami i obowiazek ich skompletowania spoczywa na szkole. A w szkole z kolei nikt nie poczuwa sie do obowiazku, wiec droga ku pozwoleniu o prace i odpowiedniej wizie wymaga zmagania sie z kulturowymi roznicami i jezykowymi trudnosciami. Tajowie ogolnie rzecz biorac lekko i z humorem podchodza do wielu "powaznych" spraw (to znaczy tak to okazuja). Kazdy sluzy niezmiennie brzmiaca rada "nie martw sie". Z trudnosci lubia sie smiac. Ich rozluznione podejscie nijak ma sie do restrykcyjnej biurokracji. Ha ha ha, a kare za brak papierka place ja.

Poranny apel
Dzien w szkole zaczyna sie od apelu o 8 rano na boisku, czy to slonce czy to deszcz. Na poczatek krotka musztra. Potem hymn i wciagniecie flagi na maszt. Potem buddyjska modlitwa. Potem kilka minut tak zwanej medytacji. Nastepnie ogloszenia wydarzen specjalnych na terenie szkoly, zmian planow, przesuniec czasowych, rozdawanie roznych nagrod, czasem jakas loteria, czasem ktos cos zaspiewa, opowie jakas historyjke z moralem czy kilka zartow. Ogolnie apel powinien sie konczyc przed 8.30, a o 8.30 powinny zaczac sie lekcje, ale przez ostatnie pol roku mialo to miejsce moze z trzy razy. Zazwyczaj przeciaga sie to w nieskonczonosc, bo nieskonczenie wiele jest tych ogloszen, ktorych prawie nikt nie slucha.

Lekcje
Lekcje albo sa, albo ich nie ma. W ostatnim semestrze odwolanych bylo okolo 40-50 procent. A te ktore sie odbyly, w wiekszosci byly skrocone. Odwolywane sa z roznych powodow. Oto te, ktore pamietam: przybycie mnichow do szkoly i ofiarowywanie im pieniedzy, przygotowania do dnia sportu (wiele razy), dzien sportu, dzien matki, dzien nauczyciela, mnisi w szkole - tym razem zlewanie dla nich wosku na gigantyczna swiece, poczatek stanu wojennego, specjalne buddyjskie dni w roznych fazach ksiezyca, marsz skautow, narodowe konkursy jezykowe, targi edukacyjne w miescie, konkurs uczniowskich zespolow muzycznych, przyjazd grupy teatralnej, parada z okazji swieta naszej prowincji i nastepujacy kolejny dzien sportu.
Rano do idac do pracy nigdy nie wiem, czy tego dnia bede uczyc, tanczyc, przebierac sie za tajke i dolaczac do parady, ogladac przedstawienie teatralne, czy moze po prostu zawracac do domu.

Szkolne ciekawostki
Poszczegolne dni tygodnia odpowiadaja poszczegolnym zaleceniom co do ubioru nauczycieli: mundur, na zielono, na rozowo, na sportowo i jeden dzien bez zalecen.

Kazdy nauczyciel (za wyjatkiem tych, ktorzy maja dodatkowe obowiazki administracyjne) jeden dzien w tygodniu miedzy 7 a 8 rano stoi przy jednej z glownych bram i wita przychodzacych do szkoly uczniow, mowiac tajskie dzien dobry i skladajac rece jak do modlitwy (tajskie powitanie).

Relacje na linii uczen-nauczyciel sa zaskakujace. Z jednej strony (choc to od kilku lat nielegalne) na porzadku dziennym sa kary cielesne. Czy to porzadniejsze lanie z zalecenia "biura do spraw dyscypliny", czy mniejsze lanie w trakcie lekcji, pach kijem po rekach (99 procent tajskich nauczycieli zabiera do klasy kij za kazdym razem, tak jak zabiera dziennik, dlugopis i markery). Z drugiej strony ich relacje sa bardzo bliskie. W pokoju nauczycielskim zawsze sa jakies uczennice robiace nauczycielkom masaz glowy, ramion i rak, czeszace im wlosy i wyrywajace pinceta siwe (ech, typowe w Tajlandii, w miejscach publicznych). Przytulanie i rozmawianie o rodzinnych i innych prywatnych sprawach jest normalne.

Innym razem pochwale sie jakimis zdjeciami.
Pozdrawiam teraz z miesiecznej przerwy miedzysemestralnej.
PS. Okolo miesiecznej. Nikt nie byl na razie w stanie odpowiedziec mi na pytanie, kiedy dokladnie zaczynamy drugi semestr.

czwartek, 9 października 2014

A gdy zgłodniejesz w Tajlandii

Jesc aby zyc, a nie zyc aby jesc
Raz na milion lat zdarza sie obcokrajowiec, ktory nie kocha tajskiego jedzenia. W ponizszym wpisie krotko i wybiorczo przedstawie kilka rzeczy jadalnych tu (i porusze kilka okolojedzeniowych tematow). Pomijam wszelkie Pad Thai, Tom Yam i inne slynne dania.

Owocowy raj
Moje ulubione tajskie jedzenie to owoce. Zawsze jest sezon na jakis i zazwyczaj nie trwa dlugo. Ceny sa wtedy bardzo niskie, nawet 50 polskich groszy za kilogram danej rozkoszy. Mozna zaznajomic sie z naprawde roznymi kosmicznymi owocami, ale czesto tez konczy sie ze zlamanym sercem i przymusowym rozstaniem w koncu sezonu.

Durian
Ponizej przedstawiam krola owocow, pana duriana, ktorego mozna albo kochac, albo nienawidzic. Jego zapach, smak i konsystencja nikogo nie pozostawi obojetnym. Durian pachnie troszeczke jak kompost, a smakuje jak deser mleczno-kaszkowo-doskonaly.

Durian moja nowa milosc. Mae Khri, Tajlandia.

Durian olbrzym (8 kg) i duriany w regularnym rozmiarze. Mae Khri, Tajlandia.

Durian moja nowa milosc. Mae Khri, Tajlandia.

Innym pysznym owocem jest "dragon fruit". Latwy w obieraniu i konsumowaniu, jeden zjedzony w calosci sluzyc moze jako obiad.


Dobry owoc. Gragon fruit.


Ponizszy "mangosteen" juz nas tez opuscil. Bardzo przyjemny, choc wyglada niepozornie w porownaniu z innymi.


Mangosteen.


Rambutan z kolei punktuje wygladem. Mnie kojarzy sie z wirusem pod mikroskopem. Fajnie wyglada takie drzewo rambutanowe. Smakiem natomiast nie grzeszy.




Rambutan.


Suszone glony w przyprawami to smaczna i pozywna przekaska miedzy posilkami, ale raczej tylko dla zabawy, bo zaladka tym sie nie da zapelnic.

Suszone glony.

Suszone glony na promie.

Kraina ryzem sypiaca
Z tego, co z duma powiadaja Tajowie, w kraju produkowanych jest 10 tysiecy gatunkow ryzu. Ryz jada sie na sniadanie, obiad i kolacje. Po tajsku czasownik "jesc" w doslownym tlumaczeniu to "brac ryz". Czesto zamiast "Czesc, co slychac?" Tajowie pytaja sie nawzajem "Czesc, czy jadles juz ryz?".

Poszczegolne rodzaje ryzu roznia sie kolorem (najczesciej jest bialy lub fioletowy, ale istnieja tez gatunki w bardziej nietypowych kolorach). Roznia sie tez rozmiarem, ksztaltem, cena i jak twierdza Tajowie smakiem. Dla kogos niewychowanego w ryzowej krainie ostatnia kategoria jest czesto trudna do rozroznienia.

Istnieja tez odmiany ryzu "kleistego" (po angielsku "sticky rice"), ktory po ugotowaniu staje sie zbita acz miekka i pyszna kluska. Tradycyjnie sprzedawany jest w bambusowych lodygach (zdjecie ponizej) albo zawiniety w liscie palmowe; mozliwy rowniez z bananem albo fasola w srodku. Taka przekaska z kleistego ryzu moze pozostawic na dlugo czlowieka nieglodnego, doslownie zakleja zoladek.

Innym ciekawym ryzowym deserem jest sfermentowany ryz typu kleistego. Zapelnia zaladek i zapewnia dobry humor.

Ryz ciemny kleisty (sticky rice), formowany w rurki w bambusie.

O tajskim wegetarianizmie
Wegetarianizm (weganizm) w Tajlandii jest rzecza powszechnie praktykowana i czescia kultury, ale wystepuje w charakterystycznej tu formie. Wiele Tajow (tych, ktorzy sa buddystami, czyli znaczna wiekszosc) praktykuje diete weganska, ale zazwyczaj nie na stale. Jedza wegansko z roznych religijnych powodow kilka dni tu, kilka dni tam. Raz do roku wiele ludzi odchodzi od produktow pochodzenia zwierzecego na 10 dni, na okres tak zwanego festiwalu wegetarianskiego (wiecej o nim za chwile). Miejsca sprzedajace weganskie jedzenie mozna rozpoznac po czerwonym znaku na zoltym tle, bardziej lub mniej przypominajacym liczbe siedemnascie. Miejsca takie oferuja charaterystyczne chinsko-tajskie jedzenie, ktore imituje mieso. Imituje do takiego stopnia, ze az odechciewa sie jesc. Oferuja sojowe wyroby, ktore wygladaja zupelnie jak plastry wieprzowiny, bekon, kurczak, ryba, smazone mieso, kielbasa i tym podobne.

Menu wege chinskiej restauracji w Bangkoku.

Menu wege chinskiej restauracji w Bangkoku.


Rodzinny biznes przed domem
Ponizej jakies kluski sprzedawane na ulicy. W Tajlandii przed co drugim domem jego mieszkancy cos sprzedaja. Przykladowo jakies kluski, mrozona herbate, owoce, warzywa, gotowe dania, kawe, ubrania, maja pralnie, wypozyczaja rowery czy skutery...

Takie kluski.

Jesc jak krol
Jedzenie w Tajlandii nie jest drogie, ale jak sie dobrze postarac, to i takie mozna znalezc. W niektorych supermarketach w duzych miastach dodaja w cenach dodatkowe zero.
Jak w cenie winogron ze zdjecia ponizej. Jedno opakowanie za w przeliczeniu 60-100 zlotych. Stali przy nich pan i pani od polecania zakupu i mozna bylo nawet degustowac te cudne winogrona (jedna czwarta jednego grona); moge powiedziec, ze smakowaly jak... winogrona.

Paczka winogron za 60-100 zlotych. Delikatesy w Bangkoku.

Paczka selera za 30 zlotych. Delikatesy w Bangkoku.

Najdrozsze warzywa jakie w zyciu widzialam. Delikatesy w Bangkoku.

Co ptak zwymiotowal, czlowiek zjesc moze
No dobrze. Czas na cos obrzydliwego. Najwiekszym rarytasem i najdrozszym produktem lokalnej kuchni jest cos, o czym nawet myslenie wywowywac moze odruchy wymiotne. Mowa o ptasich gniazdach, potrawie wywodzacej sie z kuchni chinskiej.

Jada sie te gniazda, gotujac z nich zupe. Gniazda sa tego typu, co to ptaki cos zjadaja, potem to wymiotuja i buduja sobie z tych wymiocin i sliny miejsce do skladania jaj. Naturalnie jest to tez przemieszane i pokryte wiadomo piorami i odchodami. Gniazda takie buduja owe ptaki na scianach jaskin. Zbieranie ich jest bardzo ciezka i ryzykowna praca, stad tez bardzo wygorowane ceny, ktore wahaja sie w zaleznosci od miejsca zbioru, rodzaju ptaka, mikroklimatu i innych czynnikow. Siegac moga nawet 50 tysiecy zlotych za kilogram, a kto wie (ja nie wiem) czy nie wiecej. Gotowa zupe natomiast mozna dostac juz za 20 zlotych; taka zupelnie najtansza z najtanszych.

Bird's nest... Ptasie gniazna na zupe.

Bird's nest... Ptasie gniazna na zupe.

Bird's nest... Ptasie gniazna na zupe.

Na wynos
Tajowie a i owszem gotuja w domach, ale nie zazwyczaj i nie kazdy posilek. Bardzo powszechne jest kupowanie jedzenia ulicznego na wynos i spozywanie go juz w domu. Knajpki i stragany oferuja szeroki wybor, a ceny sa bardzo niskie. Zazwyczaj jeden woreczek (niestety plastikowy zawsze i wszedzie) danego curry (wiecej niz dla jednej osoby) kosztuje 3 lub 4 zlote, a porcja ryzu standardowo zlotowke.

Powszechne jest tez oczywiscie jedzenie w restauracjach, czyli w restauracjach-restauracjach lub przy stolach wystawionych na ulicy miedzy straganami.

Za weganskim jedzeniem jednak trzeba sie nabiegac, bo te gotowe dania zawsze zawieraja co najmniej sos z ryby albo owocow morza, czy suszone mini krewetki.

Typowa uliczna knajpa.

Wege kluski z roznymi nadzieniami.


Slynna tajska saladka z papaji. Smak slodko-pikantny. Tak jak u nas na stole sol i pieprz, tak w tajlandii cukier i chilli.


Przekaska: prazone wiorki kokosowe, cebula, ogorek, orzeszki, polane slodko-ostrym sosem, podawane w i zjadane wraz z lisciem.


Robaki
"U nas" na poludniu nie jada sie az tyle robakow. Ludzie zazwyczaj jedza owoce morza, ryby, drob i mieso. Ale i tutaj mozna czasem uraczyc sie rarytasami z ponizszych zdjec. Ale mysle, ze po ptasich gniazdach i tak robaczki juz wiekszego wrazenia nie wywra.

Smacznego.

Smacznego.

Wegetarianski festiwal
Co roku w roznych miejscach w Tajlandii (i innych panstwach Azji poludniowej) hucznie obchodzi sie tak zwany festiwal wegetarianski. Jego nazwa moze byc nieco mylaca. A i owszem na czas festiwalu jego uczestnicy odchodza od spozywania produktow zwierzecych, ale nie w tym tkwi istota tegoz 10-dniowego wydarzenia.

Historia poczatkow festiwalu w Tajlandii przychodzi w roznych wersjach, jest chinska i pokrecona. Skupie sie na tym, jak to wyglada. Niektorzy ludzie o specjalnych predyspozycjach staja sie medium, w ktorych ciala wstepuja rozne dusze. Objawia sie to roznymi dziwnymi zachowaniami, trzesa sie, krzycza, mowia w innych jezykach. Po miastach chodza dlugie parady ludzi opetanych duchami, tnacych sobie jezyki toporami lub nozami, z przebitymi mieczami policzkami, trzesacych sie w transie, krew kapie im z cial. Taka tam swiateczna parada.

Ulice dzien i noc obstawione sa straganami z wymyslnym weganskim jedzeniem. Ryze, makarony z udawanym miesem do zludzenia przypominajacym prawdziwe, weganskie suszi, rozne placki, kluski, nalesniki, ciastka, ciasta, krokiety, zupy...

Data swieta ustalana jest wedlug chinskiego kalendarza i raz na sto lat (rowniez w tym roku) przypada dwa razy do roku. Dopiero co zakonczylismy to weganskie swieto, ale w koncu pazdziernika bede miala zaszczyt podziwiac znowu.

Przerobiony chinski znaczek weganskich produktow (17), tak zwane jee.

Kambodży część druga