piątek, 30 grudnia 2011

Gaziantep, odsłona druga


Gaziantep

Przykładowe wesele
Byliśmy w listopadzie na weselu. Przez połowę czasu goście czekali na przybycie pary młodej. Ale nie czekali oczywiście bezczynnie, lecz tańcząc. Również nieśmiało przyłączyliśmy się do zabawy. Po 2 godzinach przybyła panna młoda i pan młody w biało-złoto-srebrnych kolejno sukience i garniturze. Panna młoda musiała osiąść na jedwabnym tronie, gdyż dosyć długo trwały wyłącznie męskie tańce. Jako że szczęśliwa świeżo upieczona żona jest zawodową tancerką, mieliśmy również okazję obejrzeć pokaz tradycyjnego tańca. Goście cały czas obrzucali młodych sztucznymi banknotami (ale dokładnymi odpowiednikami danych wcześniej w prezencie pieniędzy). Stoły gości były zupełnie puste, ani wody, ani niczego nie pili.
(Wieczór przed weselem to noc henny - na początku dwie osobne "imprezy": dla kobiet z udziałem panny młodej i dla mężczyzn świętujących z przyszłym jej małżonkiem. Potem wygląda to ponoć jak wesele następnego dnia, ale nie wiem, nie widziałam.)


Fryzjer damski
W bardziej konserwatywnych dzielnicach Antep damskie zakłady fryzjerskie są szczelnie osłonięte od wzroku ludzi na ulicy. Niby logiczna konsekwencja noszenia chust, a jednak potrafi zaskoczyć. Tym bardziej, że tutaj aż tak wiele kobiet chust nie nosi. Zakłady te mają albo bardzo grube zasłony w oknach, albo szczelnie oklejone są różnymi plakatami (na przykład suszących w uśmiechu zęby modelek z bujnymi blond lokami). Gdy uchylają się drzwi fryzjera, to z ulicy widać jedynie panujący w środku tajemniczy mrok. I nic więcej. Nie wybrałam się jeszcze do środka żadnego z nich, bo pewnie musiałabym wtedy zostać na jakieś 5 herbat co najmniej. Ale na pewno pójdę, bo musi się tam kryć jakaś tajemnica...

Fryzjer męski
Fryzjer męski to natomiast ważne miejsce spotkań towarzyskich. Zasłon w oknach nie mają, więc spokojnie można poobserwować. Otwarte niemal cały czas, czy to wcześnie rano, czy o północy. Zawsze pełne panów popijających çay, żwawo dyskutujących, obserwujących ulice, palących papierosy (jeśli jest już po godzinie służby "straży miejskiej" - Zabıta) aha no i obcinających włosy również.

Porozmawiajmy o pogodzie
Niedawno byliśmy na krótkiej wycieczce górskiej i wreszcie mogliśmy się wytarzać w śniegu. W mieście na to raczej nie będzie szans, bo za dnia nadal kilkanaście stopni i słońce (natomiast noce zimne jak...). Jako pierwszorzędny głupek nazywałam sobie tę pogodę „jak na pustyni”, a dopiero po pewnym czasie dostrzegłam fakt, że kawałek na południe faktycznie mamy pustynię.





Cafe
Jesteśmy stałymi bywalcami cudownej kawiarni „Sztuka” niedaleko centrum Antep. Panuje tam niemal rodzinna atmosfera, zawsze można trafić na te same osoby przesiadujące tam godzinami sącząc herbatę lub sahlep (słodki napój przyrządzany ze sproszkowanego storczyka, w wersji antepskiej oczywiście z wszechobecnymi tutaj pistacjami - fıstık). Zazwyczaj za rachunek się nie płaci, a jeśli płaci, to 2 złote. Panuje tam atmosfera kurdyjskiej „rebelii” (cudzysłów) i nie z każdym można się dogadać po turecku. W tym miejscu 23 grudnia moja francuska współlokatorka usłyszała pierwsze tego dnia miłe słowa (dzień wprowadzenia nowego prawa we Francji zakazującego negowania ludobójstwa Ormian...). Bywalcy naszej kafejki nie pałają zbyt wielką miłością do tureckiego rządu i jego oficjalnych stanowisk. Swoją drogą w Antep jest również dawna dzielnica Armeńska. Najciekawszy komentarz jaki usłyszałam w odpowiedzi na moje pytanie o jej teraźniejszy kształt brzmiał, „że teraz ich tam nie ma, bo... wyszli”.

Pasaż "Nikomu nie mów"
Co rzuca się w oczy zaraz po wejściu do któregoś z wielu pasaży-targowisk, gdzie kwitnie czarny rynek (Syria tak blisko...) - stoiska z prezerwatywami i innymi podobnymi produktami. W sklepach (oficjalnie) takich rzeczy się tu nie uraczy, więc nowa gałąź podziemnego handlu rośnie. 
Kwestia tych targowisk i przemytu z Syrii to w ogóle temat rzeka. Na przykład w zwykłym spożywczaku można kupować po prostu produkty z półek, ale można też zapytać sprzedawcę, czy jest kaçak, czyli "nielegalne". I zazwyczaj jest.


Kilka moich Antepskich obrazków:

  • Podglądamy szkolny apel na koniec dnia: Wspólne odśpiewanie hymnu. Wciągnięcie tureckiej flagi na maszt. Wszystko w obecności złotego popiersia Atatürka. Z daleka przypominają nam one Stalina i czerwoną flagę z sierpem i młotem. (To było nasze pierwsze spotkanie ze szkołą, niebezpośrednie i przelotne; teraz pracujemy w jednej z nich i wiemy, że powyższy zatrważający obrazek to jedynie wierzchołek góry lodowej. Ale o tym innym razem.)
  • Impreza u nas (ale po pierwszej minucie już poza naszą kontrolą): 25 osób i 2 talerze – tylko dla dwojga najstarszych gości. Dopóki są oni na imprezie tylko kilka osób ukradkiem pije piwo w kuchni. Potem wyprawa do sklepu po rakı. Jedzą jakieś specjalne unikalne małe rybki z Morza Czarnego, które ponoć doskonale komponują się z wyżej wspomnianą rakı  anyżową wódką.
  • Brak menu w knajpach. Jeśli już jest, to bez podanych cen.
  • W ciszy miasta o 5 nad ranem śpiew muezzina roznosi się o wiele głośniej niż w gwarze dnia. Dla mnie to przypomnienie, że trzeba już iść spać.

Moje ulubione tutejsze gesty i wyrażenia
  • Allah, allah! - słychać zewsząd cały czas. Brzmi to jak „alahala” z kresowym ł i wydłużonym ostatnim a – piękne (jako komentarz do rzeczywistości).
  • Aby powiedzieć „nie” należy po usłyszeniu pytania odczekać znaczące 2 sekundy, unieść brodę do góry i cmoknąć, przy czym przybrać również specyficzny wyraz twarzy i oczu. Z gestu tego emanuje stanowczość i taka niby to mądrość, niby to zadziwienie pytaniem. Szczególnie uroczo wygląda to w wykonaniu małych dzieci.
  • Jeśli nieznacznie zmodyfikujesz „gest z opakowania Vegety” znaczący „bardzo dobre” itd., to otrzymasz obraźliwy gest, znaczący na przykład mniej więcej „spadaj na drzewo ty niemiły homoseksualisto” (należy palec wskazujący przesunąć kilka milimetrów ku nasadzie kciuka).
  • Kaçak... (patrz wyżej).

Jutro dopiszę o tym, jak to wreszcie zaczęliśmy porządnie pracować, gdzie to jeszcze nie podróżowaliśmy i jak wygląda turecka szkoła.

A na koniec końców zdjęcie:

Zaangażowane w pracę nasze codzienne dzieciaki.

środa, 9 listopada 2011

Turcji część pierwsza

6 miesięcy wolontariatu (EVS – European Volunteer Service) w Gaziantep, w Turcji
+ okołotureckie podróże. Czas, start!

Gaziantep

Antep to nasz nowy dom i miasto na najbliższe pół roku. Jedną z części naszego projektu jest utworzenie strony internetowej o nim i cotygodniowe aktualizowanie informacji. Każdego tygodnia będziemy dodawać artykuł po polsku, angielsku, francusku, hiszpańsku i turecku, więc nie będę się tu za bardzo na ten temat rozpisywać.


Wyświetl większą mapę

Miasto rozrasta się w szalonym tempie. W tej chwili według oficjalnej informacji mieszka tu około 1,5 miliona ludzi, natomiast według miejscowych liczba ta sięga 2 milionów. Historyczna część to tylko ruiny zamku na wzgórzu i kilka wąskich uliczek z mieszkalnymi zabudowami. W mieście tym natomiast rozwija się przemysł, który przyciąga rzesze nowych mieszkańców. Miejsce nazywane centralnym punktem Gaziantep to mały plac w ciągłej budowie z pomnikiem Atatürka; przy bulwarze Atatürka (...). Mieszkamy w centrum miasta i mamy „szczęście” posiadać w sąsiedztwie wielkie okropne centrum handlowe. Na razie Gaziantep nie wydaje mi się szczególnie ekscytującym czy urokliwym miejscem, ale wszystkiego jeszcze nie widzieliśmy. Najciekawsze, co udało nam się zaobserwować, to taneczne tradycyjne zaręczyny na ulicach jednej z odleglejszych dzielnic i (niestety?) obchody Kurban Bayram (święta ofiary; odsyłam do szczegółowej lektury na przykład do wujka Google). W pełni szanuję tutejszą kulturę i tradycję, ale zażynanie baranków na ulicy na razie przerasta moją wytrzymałość psychiczno-żołądkową.
Na obrzeżach Antep, 15 minut samochodem od naszej ulicy, jest laso-parko-kamping, z wielkim terenem ofiarowanym naszej organizacji przez miasto. Latem organizują tam obozy dla dzieciaków. Teraz teren wykorzystywany może być przez nas jako miejsce całonocnych ognisk. Jedno mamy już za sobą i czuję, że pokocham to miejsce, bo to wspaniała odskocznia od zatłoczonego i głośnego wielkiego miasta.
Antep to ponoć miasto jedzenia; można tu uraczyć ponad 200 rodzajów kebabów, bakławy i innych specyficznych i niepowtarzalnych słodyczy.

Tuvalet yok

Oto i jeden z zawsze fascynujących mnie tematów – organizacja miejc do załatwiania potrzeb urynowo-defekacyjnych. Jeśli w końcu kupię baterie do aparatu, założę chyba oddzielnego fotobloga na ten temat. W anatolijskich lokalach często brak toalety. Biorąc pod uwagę fakt, że człowiek jest zobowiązany pić cały czas herbatę bywa to problematyczne. Dotychczas jednak obsługa w kilka minut potrafiła załatwić dla nas po sąsiedzku jakąś toaletę, na przykład w domu po drugiej stronie ulicy czy w pobliskim barze.

Mardin



Miasto leżące na wzgórzu przy granicy turecko-syryjskiej, z zapierającym dech w piersiach widokiem na Mezopotamię. Przy odpowiednim świetle można ulec złudzeniu, że rozległa równina wokół miasta to nie ląd, a morze. Z górnych partii miasta widać syryjskie miasta i niekończące się połacie jałowej ziemi. Podczas naszej „bayramowej” podróży nie opieraliśmy się na wiadomościach z przewodników, lecz tylko na informacjach od miejscowych ludzi, głównie naszych autostopowych kierowców. Mardin zatem nie wiemy, ile ma lat, ale jest ho ho bardzo bardzo stary. Z uwagi na to, że jest jedynym miejscem górującym nad niziną wieje tam potwornie. Spodziewam się, że latem wiatr ten musi być nieznośnie gorący; my natomiast byliśmy tam w listopadzie, więc udało nam się nawet zmarznąć. Nad drzwiami wejściowymi kamienic można podziwiać piękne kaligrafie wykonane pismem arabskim.

Mardin
Mardin


Autostop

Podróżujemy w trzy osoby: dwie dziewczyny i jeden chłopak. Średnio na auto czekaliśmy zero sekund: czasem około pięciu, a czasem około minus pięciu, ponieważ samochód zatrzymywał się jeszcze zanim ktoś wyciągnął rękę w stronę drogi. Pokonana przez nas trasa to na razie Gaziantep – Kızıltepe – Mardin – Gaziantep (mieliśmy wolne od zajęć tylko na okres Bayramu).
Po tygodniu tutaj potrafimy już jako tako porozumieć się po turecku. Udało nam się nawet porozmawiać/posłuchać o historii, filmach, polityce, obyczajach. Nasi kierowcy z dumą oznajmiali, że są Kurdami, nie Turkami, ewentualnie tureckimi Kurdami. Według nich mieszkają oni w Kurdystanie, co ciekawie koresponduje na przykład z ogromnym napisem na zboczu góry przed Mardin wyrażającym słynną Ataturkową maksymę o tym, jak to szczęśliwy jest ten, kto może nazwać się Turkiem.

Kızıltepe

Na dwie noce zatrzymaliśmy się w Kızıltepe u podnóży Mardin, u kuzyna hosta znalezionego przez CouchSurfing przez naszą EVS-ową mentorkę... Uff.

W domu naszego gospodarza

Jeśli niesamowita gościnność to określenie pasujące do mieszkańców takich krajów jak Serbia czy Macedonia, to na tutejszych ludzi nie ma odpowiednio wymownego określenia. Każdy jest naturalnie chojny, ciekawy, otwarty. Nasz host jest syryjskim Arabem z Turcji, z regionu wciśniętego pomiędzy Turcję, Syrię i Morze Śródziemne. W syryjskich mediach ziemie te przedstawiane są jako część Syrii. Dzieci z mniejszości etnicznych języka tureckiego uczą się zazwyczaj dopiero w szkole.
Kızıltepe nie posiada chyba żadnych zabytkowych miejsc. Ale ma swoją specyficzną ciekawą atmosferę. Tutaj częściej niż Atatürka można spotkać plakat Yılmaza Güneya (!:D). Tuż po przyjeździe do miasta zostaliśmy zaproszeni przez właściciela do jego małego baru. Za herbatę, wodę i małą przekąskę nie chciał przyjąć pieniędzy; dodatkowo zlecił swoim dwóm krewnym obowiązkowe odprowadzenie nas pod same drzwi domu naszego gospodarza.

Wegetarianizm

Jeśli jeść, to tylko w domu. Jak poza domem, to raczej tylko chleb z serem (ale chleby mają pyszne; sery też). Dzisiaj miałam przyjemność dostać w barze „wegetariańską” zupę, w której pływały kawałki mięsa, przy jednoczesnych zapewnieniach kelnera, że mięsa w niej nie ma. No nie ma. Przyniósł mi więc drugi raz zupę, z jeszcze większymi pysznymi mięsnymi kąskami.
... Ale brak wegetariańskiego menu nie przeszka mi aż tak bardzo. Mała dieta (odchudzająca; nie - mięsna) z pewnością nie zaszkodzi.

Zastanawiam się czasami, jak szybko przestaną mnie dziwić takie rzeczy, jak spoglądający na mnie zewsząd (z portretów, pomników, dywanów, kubków, stron gazet...) Atatürk; albo to, że gdy już znajdziemy toaletę, to będzie to raczej dziura w podłodze; albo przytłaczająca gościnność i krępująca chojność ludzi; albo specyficzne nacjonalistyczne poglądy naszego w gruncie uroczego i pomocnego, ale czasami zaskakującego, tureckiego współlokatora („nie ma czegoś takiego, jak język kurdyjski”); albo to, że właściwie nie wiadomo, gdzie jesteśmy: raz słyszę, że w Gaziantep jest największe muzeum mozaiki w Europie, a za chwilę od tego samego człowieka, że jeszcze nigdy w Europie nie był, ale chce pojechać.
Na razie nic nie jest oczywiste, każdy dzień jest przygodą i przynosi nową lekcję. A widok z okna na niezliczone minarety i znikające pod linią horyzontu słońce, ze śpiewem muezzina w tle, zachwyca. No i nadal nie rozumiem większości rzeczy, które do mnie tu mówią. Ale nauka tureckiego sprawia mi dużą przyjemność. W ramach projektu uczymy się jeszcze kaligrafii i metod pracy autystycznymi dziećmi. Od grudnia, gdy opanujemy już jakieś przyzwoite podstawy języka, ma nam przybyć nowych obowiązków.

poniedziałek, 3 października 2011

Bułgarski wpis

Autostopem do (i po) Bułgarii


Z małym poślizgiem dodaję notkę na temat tegorocznej 2-3 tygodniowej przejażdżki autostopowej do Bułgarii. Z Polski ruszyliśmy w 3 osoby. Pierwszy samochód, złapany w Krakowie, po kilkunastu kilometrach zepsuł się, lecz nie okazało się to proroczym znakiem naszego pecha. Cała podróż minęła miło, przyjemnie, bez większych problemów i spokojnie. Nie będę więc opowiadać co się działo po kolei, a ograniczę się do kilku informacji, wrażeń i obrazków. Poza tym już mnie to wszystko nie ekscytuje. Czuję, że Azja wzywa.


Słowacja, Węgry.


Przyjaźnie uśmiechnięci mijający nas na drodze ludzie, dodający nam otuchy w swoich językach narodowych nie spodziewają się, że ich nie rozumiemy. Ich słowa brzmią na przykład jak "cienkie na makarony". Na coś takiego nie można odpowiedzieć inaczej, jak serdecznym uśmiechem.


Wakacje z Hitlerem


Jeden z ciekawszych pojazdów, jakim dane nam było podróżować był złapany na stopa węgierski autobus, a to za sprawą niecodziennych ludzi podróżujących nim. Był wynajęty dla grupy węgierskich... nazistów? Ale od początku... Jak tylko ruszyliśmy zaczęli śpiewać, co przyjęliśmy z zadowoleniem. Pomyślałam sobie, że taki to wesoły samochód, pełen wesołych, pozytywnych osób. Ale chciałam się dowiedzieć, kim jest ta rozśpiewana grupa ni to harcerzy, ni to nie wiadomo kogo. Kilka osób mówiło po angielsku. Na zadane pytanie, kim są, powtarzali tylko w kółko"we radicalish organisation". Dumnie prezentowali swoje znaczki przy czapkach, które nieco za bardzo przypominały godło III Rzeszy. Byli to ludzie w różnym wieku, od 20 do 60 lat, kobiety i mężczyźni. I hajlowali.
Na domiar złego jak kierowca zobaczył znak ich zjazdu na autostradzie, to wysadził nas przed nim po prostu na środku drogi, bo nasza trasa biegła dalej prosto. Oznaczało to dla nas kolejny nocleg w przyautostradowym gaju. Nie pierwszy. Węgrowie nie mają oporów przed stawaniem na środku autostrady w nieuzasadnionych przypadkach.


Turecki akcent podróży


Z samego początku Serbii łapiemy TIRa do Sofii. Kierowca Avni jedzie do Stambułu i namawia nas, żebyśmy też pojechali i w drodze powrotnej dopiero zahaczyli o Bułgarię. Jednak zostajemy przy dawnym planie, bo przecież czeka na nas w Sofii nasza Nina. Pierwszy postój już po 5 minutach. Wspólna kawa. Będzie takich jeszcze wiele. Oraz obiad w restauracji w środku nocy. Spędzamy z naszym kierowcą kilkanaście godzin i on cały czas prowadzi, aż do samej Sofii, aż do 7 rano. Całe szczęście, że nie zasnął. Oczywiście obowiązkowo mam się z nim skontaktować, jak już będę mieszkać w Turcji. Zobaczymy, może i tak zrobię, jak już podszkolę mój turecki. Facet całkiem przebojowy. Nawet na granicy serbsko-bułgarskiej nie musieliśmy wysiadać z auta (4 osoby w tirze!). Robił jakieś małe przekręty z tachometrem, sprzedawał po drodze paliwo, znał wszystkich celników. Wszystko, co widział, wszystkie sytuacje, jakie mu się przydarzały klasyfikował według podziału "problem" lub "no problem". Przy czym zdecydowanie częściej było to oczywiście "no problem".


Stragan na autostradzie


Na serbskiej autostradzie, pośrodku, między pasami ruchu. stoi stragan warzywno-owocowy. Można kupić nektarynki, czemu nie.


24-godzinna sjesta


Dojechaliśmy więc bezproblemowo do Sofii. Miasto jest brzydkie, szare, z pożółkłymi parkami i obdrapanymi blokowiskami. Jest bardzo gorąco, więc nie przerywamy sjesty ani na chwilę. Po kolei poznajemy całą rodzinę Niny. Jemy stanowczo za dużo i kosztujemy również sporo domowej rakii i innych chłodzących lub rozgrzewających trunków.
  • rakija - ze śliwek, winogron, brzoskwini; tegoroczna, zupełnie świeża, zeszłoroczna; zawsze na lodzie i popijana wodą - to jest to ;-)
  • mastika - wódka anyżowa; po dodaniu lodu/wody robi się biała; popija się wodą albo lepiej jogurtem rozrobionym z wodą, z dodatkiem nawet soli i czosnku. Zaskakująco dobre połączenie!
  • lutenica - paprykowo-pomidorowa pasta, dobra do wszystkiego, wiecznie na stole, bardzo dobra, kojarzy mi się z serbskim ajvarem
  • musaka - świetna zapiekanka ziemniaczano-warzywna, tradycyjnie z mielonym mięsem, dla nas w wersji wege z soją
  • i do tego papryka w różnych wersjach, najczęściej faszerowana owczym lub kozim serem.
  • figi prosto z drzew jako ulubiona przekąska
Kuchnia bułgarska bazuje na mięsie, ale dla nas, z oczywistych względów, zaprezentowała się z innej strony.


Macedonia i jej węże


Po wielu dniach biesiady w stolicy i w innych miasteczkach zdecydowaliśmy się zabrać naszą Bułgarkę do Macedonii. Był to wypad tylko 2-dniowy i to do Ohrid, w którym już byłam w zeszłym roku. Natomiast w tym roku zobaczyłam coś, co umknęło mi poprzednim razem. Węże w ohrydzkim jeziorze! Trochę się ich bałam, ale potrzeba ochłodzenia się w wodzie i tak wygrała. Poza tym uciekały przed człowiekiem. Bardzo ładne, długaśne, pływały bardzo dostojnie, ale szybko chowały pod skałami. Polecę jednak krótko Ohrid - piękne miasteczko z całą masą bardzo starych kościołów, amfiteatrem, zamkiem, migdałowym gajem, ukrytymi dzikimi plażami i wielce charyzmatycznym wszędzie i zawsze obecnym marynarzem.


Góry Riła


Wybraliśmy się też na dzień w góry. Niesamowite widoki! 7 Rila Lakes. Widoki z góry niezapomniane - piękne góry i siedem jezior w dole, mijanych przez nas po drodze. Ponoć zawsze jest tam taka sama pogoda - jakby zaraz miała zacząć się burza. Nad szczytem, na który się wspięliśmy, wisiały ciężkie, granatowe chmury i było słychać przytłumione grzmoty. Ale żadna burza się nie rozpętała.


Góry Rila - widok ze szczytu rozpościera się na siedem jezior


Morze Czarne


Na koniec pobytu w Bułgarii ruszyliśmy na wybrzeże. Przypadkiem, dzięki naszemu kierowcy, trafiliśmy na ostatnią dziką plażę między Burgas a Varną. Był tam tylko mały sklepik spożywczy i jeden bar. Nie było to nawet miasteczko. Bardzo przyjemne miejsce. Sporo ludzi podróżujących z plecakami, namiotami oraz zwolenników pływania na golasa. Rozbijamy więc obozowisko na plaży. W piasku duże muszle, a na brzegu wielkie jak kołpaki meduzy. Słona woda, przyjemnie piekące słońce. Tuż za plażą lasy i małe góry. Doskonałe miejsce na odpoczynek, szczególnie jeśli ma się świadomość, że reszta wybrzeża jest szczelnie upakowana wielkimi jak pałace hotelami.


Riła, Bułgaria. Znak na drzwiach schroniska.




Melnik


Melnik to najmniejsze miasteczko w Bułgarii. Jednolita i ciekawa architektura. Są tam tylko stare domy i nowe budowane w tradycyjny sposób (ponoć prawny zakaz budowania innych).


Melnik - miasteczko z wyłącznie tradycyjną zabudową i w dodatku najmniejsze w Bułgrarii


Czalga, czyli muzyczny pop-folk


... na naszej dzikiej plaży mieliśmy też okazję odpocząć od czalgi, która wiernie nam towarzyszyła od samego przyjazdu do Sofii. Niestety, co ciekawsze teledyski umknęły mi już z pamięci. Jednak szukając choćby na youtube można znaleźć nie jedną perełkę tego szlachetnego gatunku. Większość pań śpiewających czalgę ma powiększone usta (piersi również, ale to oczywiste). Wg mnie i Beaty zdecydowanie za bardzo je sobie powiększają. Większość gwiazdek jest też promowana przez jednego i tego samego wpływowego pana biznesmena.


Propozycja na dziś - przykładowa Emanuela






A oto Azis, najbardziej znany w Bułgarii gej-cygan (niektórzy twierdzą, że wcale nie jest gejem). Również gwiazda czalgi



Wszystko to mimo wszystko brzmi lepiej od rodzimego disco polo :-)

Nasŧępny post będzie już z Turcji!

piątek, 19 sierpnia 2011

Guča Trumpet Festival i okoliczności temu towarzyszące

Wyjazd autostopowy, tylko w dwie osoby. Plan jest taki, żeby dotrzeć szybko do małej serbskiej miejscowości Guča, gdzie odbywa się 51. festiwal trąbki, czyli orkiestr dętych i jak później się przekonałam festiwal rakiji, tanich browarów, kieszonkowców, szaleństwa, nacjonalizmu i nieustannej imprezy.
Planu na po-Gučy nie ma.


9 sierpnia
Wyruszamy z Warszawy po południu. W nocy  docieramy do stacji benzynowej koło Wiednia i tam spędzamy kilka nocnych/porannych godzin w kawiarni pijąc cały czas jedną herbatę.

10 sierpnia
Słońce!
Jedna z podwózek była szczególnie interesująca. Zawołała nas do siebie wesoła holenderska rodzinka, podróżująca dużym żółtym busem VW. Ojciec, jego 5 córek i 1 syn. Wracają z wakacji w Holandii do Rumunii, gdzie mieszkają od kilku lat. Przez około 2 godziny, dopóki niestety nie zmorzył mnie sen, rozmawiam z kierowcą. Opowiada mi o swojej żonie, pracy, życiu. Przenieśli się do Rumunii, ponieważ dostali znak od Boga (tak pan kierowca to nazywa) - niezależnie od siebie on i jego żona znaleźli ogłoszenie o pracę/zajęcie się małym sierocińcem w Arad, stwierdzili, że to jednoznaczny zawołanie siły wyższej, rzucili więc pracę i dom, i wyjechali. Teraz pracują w kilku instytucjach pomagającym biednym rodzinom, romskim dzieciom i przeciwdziałającym dyskryminacji.
Cała rodzinka jest niezwykle urocza, prawie wszyscy mają długie blond włosy, nieznikający z twarzy uśmiech, cały czas śpiewają wspólnie; głównie piosenki religijne.

Po południu byliśmy już w Belgradzie. Do Gučy zostało już tylko około 150 km. Uznaliśmy więc , że mamy jeszcze czas, żeby przejść się po mieście. Wieczorem mieliśmy zamiar pojechać już na miejsce festiwalu, jednak okazało się, że miejsce do łapania stopa po zmroku zamienia się w przystań dla pań ciężko pracujących i spragnionych miłości kierowców tirów. Musimy więc zrezygnować z łapania stopa. Spędzamy noc na dworcu kolejowym, jednak w niezwykle luksusowych warunkach. Spotkana przypadkiem grupa warszawskich harcerzy wracających z Turcji przygarnia nas do siebie i w kilkadziesiąt osób okupujemy, za przyzwoleniem policji, całą poczekalnię. Harcerze w nocy na zmianę pilnują wejścia do poczekalni, śpi się więc ciepło, wygodnie i spokojnie do samego rana.

14 sierpnia - kolejny dzień w Gučy
Na początek kilka faktów z festiwalu. Od kilku lat każda edycja trwa cały tydzień, a nie weekend, jak to było przez 40-kilka poprzednich. My i tak przyjeżdżamy dopiero w połowie. Małe serbskie miasteczko zamienia się w nieustającą imprezę. Jest tu duża scena, na której w weekend odbywają się koncerty (m. in. Boban i Marko Marković Orkestar czy Gorana Bregovića) oraz konkurs orkiestr dętych w kilku kategoriach. Do Gučy przyjeżdżają ludzie z "całej" Europy, a nawet spoza. Miasteczko wygląda jak jarmark, mnóstwo tu budek z pamiątkami tymi bardziej i mniej konwencjonalnymi. Można kupić figurki, koszulki z nadrukami, pocztówki, ale też domową rakiję lub żywe zwierzęta.

    Całe wydarzenie posiada kilka obliczy i odsłania ciekawe paradoksy. Roi się tu od serbskich nacjonalistów, naziolskich haseł, flag i innych symboli narodowych. Jednocześnie nie spotkałam się z przypadkami dresiarskiej agresji, choć wiem, że niektórzy się niestety na nie natknęli. Na straganach sprzedaje się serbskie flagi czy też czetnickie czapki. Przypadkowi turyści z Anglii, Polski, Francji i innych krajów kupują je za euraski i paradują w nich pijani po ulicach.
    Jest tu cały czas głośno, 2-litrowe piwo kosztuje 180 dinarów (około 7 zł), rakija zabija, tłumy tańczą na ulicach, setki orkiestr gra naraz, ludzie bawią się jak szaleni, jednak istnieje tu podskórne tętno żywych urazów i bojowych nastrojów. Niektórzy rozmyślnie lub bezmyślnie (mój przypadkowy towarzysz podróży) podsycają niekończące się bałkańskie konflikty (manifestują swoją głupotę), wykrzykując "Kosowo to serce Serbii" na ulicach. W obliczu niedawnych kolejnych zamieszek w Kosowie jest to po prostu smutne i przerażające.

To co tu piszę ma pesymistyczny wydźwięk, ale dla jasności muszę dodać, że sama dobrze się tam bawiłam tańcząc do trąbek, puzonów, bębnów i innych. Muzyka milknęła dopiero nad ranem i już o 7.oo (rano, oczywiście) wystrzeliwano 3 razy z armaty i impreza w całym mieście zaczynała się na nowo... Tanie jak barszcz piwo Jelen, wspinanie się w nocy na pomnik trąbkarza, gubienie butów, bieganie po zatłoczonych uliczkach, kąpanie się w rzece, nowe znajomości.

Dzisiaj ktoś ukradł mi telefon, aparat i trochę euro. Ale mieszkamy za to w cudownym miejscu, w campingowym ogródku uroczej serbskiej rodziny. Młodego gospodarza, naszego rówieśnika, poznaliśmy na ulicy. Zaproponował nam miejscówkę na czas całego festiwalu za jednorazową opłatą w wysokości 5 euro. On sam mieszka z nami w ogrodzie w namiocie ze swoimi kolegami. W domu jest jego przemiła siostra. Wiecznie uśmiechnięta, nieustannie mówiąca do nas wszystkich po serbsku babcia codziennie przynosi nam pomidory, czyli serbsku "paradajsy". Jego mama upiekła dziś pyszne coś, nie pamiętam nazwy, podobne do burka z serem.

Autostop i w Serbii działa bardzo sprawnie i miło. Każdy kierowca zaprasza po drodze na kawę, piwo i inne smakołyki. W samej Gučy jak na pustyni w dzień jest bardzo, bardzo gorąco, a w nocy bardzo zimno. Dlatego też lepiej noc poświęcić na inne niż sen rozrywki. Nie wiem, dokąd pojedziemy potem, ale po dzisiejszym finałowym koncercie Bregovića i ostatniej nocy imprezowania, rano będziemy opuszczać to szalone, roztańczone i fascynujące miejsce.

Przespałam koncert Bregovića.

16 sierpnia - Czarnogóra
Pojechaliśmy nad morze do Czarnogóry, dokładnie miejscowości Hercegnovi. Jest gorąco, czysta woda, naokoło piękne góry, przyjemnie się tak powygrzewać w słońcu, podrzemać na plaży i popluskać w wodzie, ale turystyczny (i żaden inny) charakter miejscowości jest nudny i trochę irytujący.

Jedynie autostopowanie było tu ciekawe. Kilku kierowców mówiło po angielsku. Oczywiście wszyscy byli bardzo serdeczni i pomocni. Drogi jednak są przerażające. Cały kraj jest górzysty, więc prowadzą przez strome zbocza i wąskie przesmyki. Od około 5 lat odcinek drogi, który dzisiaj przybyliśmy jest, jak zapewnia jeden z kierowców, o wiele bezpieczniejszy, ponieważ posiada w znacznej mierze już 3, a nie 2 pasy. Jedną sekundę po tym, jak kierowca wypowiedział kwestię dotyczącą bezpieczeństwa dróg, zobaczyliśmy przed sobą przewrócone auto i kilkumetrową, wypływająca spod niego kałużę krwi.

Aż nie ma co więcej pisać. Plaża, morze, turyści, leżaki, parasole, wszędzie Polacy, nuda, brak ekipy.

18 sierpnia - powrót
Z Montenegro zawróciliśmy od razu do Polski. Droga szła gładko. Chorwaccy kierowcy z łagodną dezaprobatą reagowali na wiadomość, skąd wracamy. Ich wrodzona gościnność i serdeczność i tak oczywiście brała górę. Mój towarzysz przypadkowo zostawił zakupioną w Gučy pamiątkę - kapelusz z nazwą miasta i trąbką - w wozie pewnego Chorwata, 40-kilku latka, który będąc w naszym wieku poszedł do wojska, walczył w wojnie, nienawidzi Serbów i trzyma jako amulet w aucie znaczek ze swojej żołnierskiej czapki. Jechaliśmy z nim kilka godzin, doskonale znał okolice, przez które przejeżdżaliśmy i okazał się doskonałym przewodnikiem, mimo bariery językowej między nami.
Do Wiednia jechaliśmy z serbskimi z pochodzenia Cyganami z Austrii. Od nich też dostaliśmy paradajsy. Przypadek?:)

PS. Zdjęć brak - złodziej nie zostawił karty pamięci z aparatu.

niedziela, 17 lipca 2011

Bałkany 2010

(Dodaję z opóźnieniem relację z zeszłorocznego wypadu, aby zmobilizować się do pisania w przyszłości notatek. Od tamtego czasu niestety tego nie robiłam.)


Wszędzie jest tak samo,
czyli plecak jest ciężki,
czyli ziewam i oglądam turystów,
czyli mam dwa brudne ręczniki,
czyli podziurawiona relacja z podróży bałkańskiej
grupy początkowo nieznajomych ludzi, którzy umówili się na wspólną podróż przez forum autostopik.pl







poniedziałek 2 sierpnia 2010
Siedzę sama w pociągu do Wrocławia. Tam zmieniam pociąg i mam poznać pierwsze osoby. mam nadzieję, że wszystko się ułoży. Pieniądze udało się zebrać, uniknęłam sprzedawania włosów i książek. Zostawię je sobie na czarniejszą z czarniejszych godzin. Na razie mam ściśnięty żołądek.

Nasza wesoła ekipa w trakcie przepakowywania plecaków. Savudrija, Chorwacja.

wtorek 3 sierpnia 2010
Wczoraj po obaleniu 3 szampanów poszliśmy spać. Rano, niespodziewanie postanowiliśmy zmienić trasę, która była ustalona od miesięcy. Dlaczego? Bo Budapeszt jest duży? To ci dopiero nowość. Ktoś rzucił hasło zmiana kierunku i już. Jak dla mnie zapowiada się więc znakomicie.
Nasza pierwsza podwózka to był bus - kierowca wezwał przez radio inny wóz. Przesiadałyśmy się w cysternę na środku autostrady na Słowacji. Na tle późniejszych przygód coś takiego nie zrobiłoby już na mnie absolutnie żadnego wrażenia, jednak wtedy coś takiego wydawało mi się rzeczą szalenie godną odnotowania. Podczas sprawdzania przez policję cysterny musiałam przez godzinę chować się w 30-stopniowym upale pod kocem, ponieważ byłam nadprogramową osobą w aucie, kierowca może jechać z tylko jedną osobą, a my byłyśmy dwie. Tak, nasz kierowca bardzo przejmuje się tym przepisem. Na stacji pod Bratysławą spotykamy Anetę, opuszczoną w trasie przez jej autostopowego partnera (sic!). Od tej pory będziemy jeździć w trójkę! Pierwszy nocleg - pierwsze krzaczory osłaniające nad przed oczami miejscowych. Krzaczory już zawsze miały zapewniać nam bezpieczny nocleg.

środa 4 sierpnia 2010
Dzisiaj w Austrii mają chyba święto - narodowy dzień Daj Utknąć Autostopowiczowi Utknąć Na Autostradzie Jak Najwięcej Razy Na Jak Najdłużej. Tu 3 godziny czekania, tam 3 godziny czekania. Nie zobaczymy dziś Chorwacji. Spałyśmy w nocy kilka godzin w rozwalonej szopie.
Dziś w dwa stopy dojechałyśmy do drugiego meeting pointu - w Chorwacji! Pierwsze palmy, pierwsze winogrona i pierwsze arbuzy... Śpimy na polu u tzw. Pana Józka, które dostarcza nam nawet trochę pożywienia. Pierwszy raz podwoził nas pan, z którym w ogóle nie mogłyśmy się porozumieć. Przez zakłóconą komunikację przysporzył nam nieco strachu, chcąc wozić po kawach i campingach, ale koniec końców okazało się, że ma dobre intencje i najwyraźniej był gościnnym człowiekiem.

Typowy widok z drogi wzdłuż chorwackiego wybrzeża.


jest chyba wtorek, godzina ok. południa
Pan Józek wyprosił nas z pola. Zdążyliśmy wieczerzać przy arbuzach chwilę przed niemiłym incydentem. Nocleg na dzikiej plaży, chyba najlepszy ze wszystkich przeszłych i przyszłych tej wyprawy. Znakomite, odosobnione miejsce. Potem ruszylismy do Rabac, gdzie nieśmiało zaczęliśmy grajkować na ulicy przy akompaniamencie gitary Oli. Wiemy już jedno - za “Hej, Sokoły!” płaci nam się dużo, więc z sakwami pełnymi pieniędzy i sercami pełnymi nadziei na dalsze powodzenia jedziemy dalej wzdłuż wybrzeża. W Senj spalismy w ruinach zamku. Nad ranem obudził mnie silny wiatr, niemal porywający karimatę spode mnie. Miejsce o świcie wyglądało mistycznie w przygaszonym świetle i szalonym wiatrem wdzierajacym się we wszystkie zakamarki.
Droga Chorwacja, samochody trąbią na nas cały czas, doprowadza mnie to do szału (tak, wtedy jeszcze nie wiedziałam, co to trąbienie po albańsku i jak marnie przy nim wypada to chorwackie). Jedziemy do bananów i pomarańczy! Właśnie zgubiłyśmy pół namiotu.

-----------------

Budva w Montenegro to zaskakujący po urokach Chorwacji śmietnik. Niskie ceny w sklepach pocieszają w obliczu brzydoty miejsca i braku porządnego miejsca noclegowego.


Dwa kroki od plaży, czyli kurort Budva jako śmietnik.



-----------------

Wyjechałyśmy z Budvy. Samochody tutaj same się łapią. Plecak mi się rozpada. Dojechałyśmy do Albanii w mig. Kilometr za granicą minęliśmy samochodem kolorowy, roztańczony orszak weselny, jak z filmów Kusturicy! Z akordeonem na przedzie, oczywiście! Nasz pan kierowca nie mówi po angielsku, ale jest bardzo miły i nie gapi się. Prawdopodobnie zupełnie zmienił trasę przez nas. Dojedziemy z nim do Durres, a wsiadłyśmy do auta w Czarnodziurze.

-----------------

Dzień, jakiś
Albańska przygoda jest rzeczywiście przygodą. Kraj niebezpieczny? I to jak! Każdy Albańczyk atakuje cię niespotykaną gościnnością, którą z początku biorę za jakiś niecny postęp. Stoimy na plaży i nagle otacza nas krąg obcych ludzi pytających, czy potrzebujemy pomocy. Pan z Kosowa wiezie nas do kantoru i czuwa nad bezpieczeństwem i uczciwością transakcji. Oczywiście zaprasza nas na wakacje do swojego kraju, zostawia maila (nie zdając sobie sprawy z tego, że nam dwa razy nie trzeba powtarzać zaproszenia i już jesteśmy zdecydowane na kolejną wyprawę, bardzo niedługo). Na stopa z Durres łapiemy Włocha zalbańczałego (czyli przemiłego i cudownie pomocnego). Jako, że po włosku jesteśmy w stanie wypowiedzieć zaledwie kilka słów, nasza komunikacja to jeden wielki szum. Kierowca dzwoni do kogoś z komórki i po chwili podaje telefon do mnie. Okazuje się, że zadzwonił do kolegi, który ma pełnić między nami funkcję tłumacza na angielski. Pan dowozi nas na skrzyżowanie i zamiast pożegnać się szuka nam dalszego transportu. Łapie busa, wsadza nas do środka, płaci kierowcy i uściska nam dłoń, prawdopodobnie czegoś życząc, prawdopodobnie szczęścia. Jesteśmy w szoku i uszczęśliwione zarazem. Droga prowadzi przez pola, kręcimy filmy, robimy zdjęcia, żartujemy, próbujemy dogadać się z kierowcą, atmosfera jest wielce pozytywna. Nagle słyszymy głośny trzask. Okazuje się, że drzwi bagażnika były otwarte i... brakuje mojego plecaka. Uruchamiam mój “włoski”, aby zakomunikować panu, że “tre” plecaki, a nie “duo”, ale on zdaje się ignorować tak małą różnicę arytmetyczną. Kiedy zaczynam jednak biec z powrotem środkiem drogi w poszukiwaniu mojego bagażu postanawia, że jednak możemy cofnąć się i go znaleźć. Jedziemy więc na wstecznym pod prąd i po kilku kilometrach znajdujemy mój plecak cały i zdrowy, choć z daleka wyglądał jak rozjechana koza. My oczywiście nie martwimy się niczym, wszystko nam się tu podoba, nawet gubienie rzeczy na drodze.
Spotykałyśmy się z resztą załogi w małym Spille. Babuszka podchodzi do naszej grupy i oferuje nam nocleg u siebie. Nie ma jednak z nami dwóch osób, więc odmawiamy. Komunikacja z nią odbyła się na migi, trudno by było opowiedzieć naszą sytuację. Babuszka rozczula nas i zakochujemy się w Albanii z miejsca. Spędzamy dwie noce na plaży, pod eskortą dwóch miejscowych, którzy wcześniej kupili nam jedzenie i picie. Jeden mówi po angielsku. Drugi sobie jest. Ostatniego dnia w Spille jemy wspólna kolację pożegnalną - kolejna trójka odłącza się i kieruje do ojczyzny. Ja z Anetą i Ola z Martą jednakowoż nie mamy najmniejszej ochoty kończyć tak szybko naszej wycieczki i ruszamy dalej. Na Macedonię...

--------------------

Macedonia.
Ohrid, Macedonia. Pies - złodziej butów.
Macedonia. Uwaga na żółwie na drodze!

Kierowcy są szaleni, a drogi kręte. Po drodze ktoś nas zabiera na obiad. Jadłam sałatę i ser feta. Na stole leżała głowa bawoła.
Ohrid. Wielce charyzmatyczny pan marynarz zabiera nas na mini rejs jego łódką. Śpimy w gaju migdałowym oraz na plaży. Pies kradnie mi buta, gonimy go z Anetą po lesie. But szczęśliwie odzyskuję. Zauważamy na mapie, że jesteśmy zaskakująco blisko Grecji. Decydujemy więc, że spróbujemy osiągnąć zamierzony plan. Zdobędziemy Hellas!
Tymczasem z Anetą ruszamy do Bitoli, przekonane, że dotrzemy tam w dwie godziny. Nasze przekonanie okazało się oczywiście mylne. Po 5 minutach czekania zatrzymała się piękna Toyota pickup, idealny samochód, by pomieścić nasze bagaże. W środku siedziało trzech młodych, sympatycznych mężczyzn. Chłopaki pracowali dla telefonii komórkowej i jeździli po macedońskich wzgórzach robić jakieś rzeczy przy antenach. Twierdzili, że zboczą trochę z trasy i załatwią robotę w 15 minut. Zgubiliśmy się jednak w lesie, podczas szalonej jazdy. Na szczyt wzgórza nie było drogi. Przejeżdżali młode drzewka, nie raz też bylismy na krawędzi przepaści. Przejażdżka ta, podczas której poziom adrenaliny, jaki u nas wywołała nie powstydziłby się nie jeden roller coaster, trwała ponad godzinę. Potem chłopcy otrzymali telefon, że bardzo niedaleko nas jest inna droga i jej pokonanie trwa chwilę. Rzeczywiście, już 5 minut później staliśmy pod słupem telefonicznym. Nasi kierowcy zabrali nas jeszcze do Dupeni Beach, czyli plaży w mieście, które nazywa się (tak, tak własnie) Dupeni. Zabrali nas tam ze względu na tę śmieszną nazwę. Potem okazało się, że muszą pojechać do jeszcze jednej wieży... Wieczorem zatem byłyśmy w Bitoli. Po zjedzeniu lokalnych specjałów gastronomiczych, takich jak bułka z frytkami i majonezem wybrałyśmy się na poszukiwania noclegu. Aneta wpadła na genialny pomysł, żeby zapytać ochroniarza budynku bliżej nie określonej instytucji w tajemniczy sposób opisanej cyrylicą, czy możemy spać na trawniku przed budynkiem (ogrodzonym płotem i strzeżonym). Pan nie mówił po angielsku, mówił jednak w naszym niezawodnym języku gestów podstawowych i powiedział “OK”. Po prostu “OK”, bez żadnych pytań i wyjaśnień. “OK” i poszłyśmy spać. Następnego dnia łapałyśmy stopa na Grecję.


Niby makdonald, a jednak widać, że stąd.

Uroczy marynarz robi nam zdjęcie na swojej łódce.



--------------------


Grecja.
W Grecji dobiłyśmy do Thessaloników. Był morderczy upał, zupełnie niewyobrażalny. Usiadłyśmy z Anetą pod palmą i nie ruszałyśmy się bardzo długo poza obręb przyjemnego cienia. Bezdomne, po spotkaniach z kilkoma zboczeńcami na trasie (wszyscy tego dnia okazali się zboczeńcami!), głodne i odwodnione. Udało nam się załatwić nocleg u Marii z CouchSurfingu. Chwała Bogu! W jej domu nocowało wtedy w sumie osiem osób z CS. Niesamowite. Usadowiłyśmy się na wygodnym, przyjemnie chłodym w nocy, tarasie. Grecja to było dla nas przede wszystkim oglądanie ruin i leżenie na plaży. Spotkałyśmy tylko kilka osób. Po Salonikach kilka dni rozkoszowałyśmy się słońcem i lenistwem na półwyspie Chalkidiki.

-------------------


Tak zwana podróż powrotna.
Niestety, przyszedł czas na odwrót w kierunku zimnej północy. W Serbii zatrzymał się wspaniały kierowca, który zabrał nas do Bukaresztu. Niestety, wtedy właśnie Aneta dowiedziała się, że mamy nieco ponad dobę, żeby dotrzeć do Lublina i nie zwiedziłyśmy miasta, tylko jechałyśmy dalej, mimo nocy. Powrót był dosyć szybki. Brakowało nam tylko pieniędzy, czyli jedzenia. Po 24-godzinnej przerwie w dostawie pożywienia do mojego żołądka, było mi już naprawdę słabo. Ale coś tam udało nam się przekąsić, na przykład ostatnie dwie zupki chińskie rozrobione z zimną wodą. Spałyśmy za stacją w krzakach w Rumunii i przy autostradzie na Węgrzech. Stamtąd, z samego rana, złapałyśmy bezpośredniego stopa do Wrocka!

O dziwo nic już mi nie przeszkadzało. Ani głód, ani pragnienie, ani spanie po krzakach. Jedynym przykrym odczuciem była świadomość, że za chwilę wyprawa się skończy i powrócę do srogiego świata, który zostawiłam za sobą na 25 pięknych, słonecznych dni.

Kambodży część druga