piątek, 2 maja 2014

Kryzysowe Indie



Z zasłyszanych przeze mnie historii i moich własnych doświadczeń wynika pewna sprawa. Każdy obcokrajowiec przeżywa w Indiach nagłe kryzysy. Niektórzy dnia pierwszego, reszta któregoś z kolejnych. Powodów jest co nie mała. Niewyćwiczony umysł buntuje się nagle na widok kolejnej, trzydziestej już danego poranka, osoby srającej za przeproszeniem na chodnik. Dlaczego ja tu dobrowolnie jestem; przecinek; dosadna partykuła; znak zapytania.
Powodów do bycia tu jednakowoż też spora liczba. W każdej słodyczy musi być coś z goryczy. Indusi dobrze o tym wiedzą. Może dlatego na owoce sypią sól z czarnym pieprzem (…co ja tu robię?).

Poniżej wizualne przedstawienie powodów do bycia, niebycia.



(Tak naprawdę piszę to wszystko tylko po to, żeby był jakiś wstęp do niedopasowanych nigdzie zdjęć, które chcę pokazać.)
 

Panie uprzywilejowane. Chennai, Tamil Nadu, Indie.

Urocze jednorazowe gliniane kubki. Nadzieja tego kraju. Vrindavan, Uttar Pradeś, Indie.

Zakład fryzjerski męski. Vrindavan, Uttar Pradeś, Indie.

Moje ziomki z kursu medytacji i ja, w miejscu gdzie Budda nauczał przez około 20 pór deszczowych. Sravasti, Uttar Pradeś, Indie.

Centrum handlowe i zaskakujące ilości zer w cenach. Chennai, Tamil Nadu, Indie.

Lody kulfi. Na wierzchu mleczne, a pod nimi, schowane w lodzie (w ręce sprzedawcy na zdjęciu) gandziowe. Vrindavan, Uttar Pradeś, Indie.

Filtrowany krowi mocz... Sklep w świątyni ISKCON. Vrindavan, Uttar Pradeś, Indie.

Różne produkty z krowiego moczu i łajna: mydła, leki, kosmetyki... Sklep w świątyni ISKCON. Vrindavan, Uttar Pradeś, Indie.

Suszone krowie placki... Sklep w świątyni ISKCON. Vrindavan, Uttar Pradeś, Indie.
 
Owocki zawsze i wszędzie. Jeśli nie masz refleksu, posypane solą, czarnym pieprzem i innymi przyprawami... Kalkuta, Bengal Zachodni, Indie.


Małpiszon z krótkim ogonem, a w tle bóg Ganges. Rishikesh, Indie.

Bóg Ganges, a po obu brzegach aszram na aszramie, szkoła jogi na szkole jogi, centrum masażu na centrum masażu, eko sklep na eko sklepie. Rishikesh, Indie.
Zamiatanie niesamowitej jaskini. Wypolerowanej na lustro, granitowej, kilkutysiącletniej (wg miejscowych 5000-letniej, wg Internetu teraz patrzę 2300-letniej); Akustyka, dźwięki, energia w środku magiczna. Okolice Bodhgaya, Bihar, Indie.
Przez 4 miesiące starałam się zrobić zdjęcie tależa z jedzeniem przed zabraniem się do pałaszowania. Przez 4 miesiące na widok jedzenia o zdjęciu i wszystkim innym zapominałam. Jednego tylko pewngo dnia się opamiętałam (no, po ugryzieniu ryżowego idli i wypiciu połowy zupy z soczewicy...). Tadam! Jedzenie. Wegetariańskie, pyszne, wegetariańskie, różne, doskonałe. Jestem zwierzęciem. Kocham Indie za jedzenie.
 
Stare poczciwe drzewko. Okolice Bodhgaya, Bihar, Indie.

Amritapuri Ashram, gdzie żyje Amma, kobieta guru, i jej tysiące uczniów i tysiące gości/przypadkowych osób/spieszących się turystów/zagubionych/szaleńców. Na zdjęciu widok na sekcję mieszkalną dla gości. W Indiach wszystko sie może zdarzyć, w Indiach można we wszystko uwierzyć. Kerala, Indie.
Pomysłowe rozwiązania techniczne ku wydajności pieca. Bodhgaya, Bihar, Indie.


Coś dla zmęczonych lub niezainteresowanych Indiami. Przykładowa "zachodnia" knajpa, gdzie można zjeść pizzę i tosta z dżemem, popić piwem, posiedzieć pod wentylatorem i podłączyć się do wifi. Dobra na kryzysy;)

W sekrecie na koniec dodam, że od tygodnia mnie już w Indiach nie ma. Tu gdzie jestem teraz wokół dużo mięsa, smażonych obrzydliwości, spokojnych uśmiechniętych ludzi; mało śmieci, hałasu i zanieczyszczenia powietrza. Szykuje się nowa zakładka na blogu.

Kambodży część druga