niedziela, 17 lipca 2011

Bałkany 2010

(Dodaję z opóźnieniem relację z zeszłorocznego wypadu, aby zmobilizować się do pisania w przyszłości notatek. Od tamtego czasu niestety tego nie robiłam.)


Wszędzie jest tak samo,
czyli plecak jest ciężki,
czyli ziewam i oglądam turystów,
czyli mam dwa brudne ręczniki,
czyli podziurawiona relacja z podróży bałkańskiej
grupy początkowo nieznajomych ludzi, którzy umówili się na wspólną podróż przez forum autostopik.pl







poniedziałek 2 sierpnia 2010
Siedzę sama w pociągu do Wrocławia. Tam zmieniam pociąg i mam poznać pierwsze osoby. mam nadzieję, że wszystko się ułoży. Pieniądze udało się zebrać, uniknęłam sprzedawania włosów i książek. Zostawię je sobie na czarniejszą z czarniejszych godzin. Na razie mam ściśnięty żołądek.

Nasza wesoła ekipa w trakcie przepakowywania plecaków. Savudrija, Chorwacja.

wtorek 3 sierpnia 2010
Wczoraj po obaleniu 3 szampanów poszliśmy spać. Rano, niespodziewanie postanowiliśmy zmienić trasę, która była ustalona od miesięcy. Dlaczego? Bo Budapeszt jest duży? To ci dopiero nowość. Ktoś rzucił hasło zmiana kierunku i już. Jak dla mnie zapowiada się więc znakomicie.
Nasza pierwsza podwózka to był bus - kierowca wezwał przez radio inny wóz. Przesiadałyśmy się w cysternę na środku autostrady na Słowacji. Na tle późniejszych przygód coś takiego nie zrobiłoby już na mnie absolutnie żadnego wrażenia, jednak wtedy coś takiego wydawało mi się rzeczą szalenie godną odnotowania. Podczas sprawdzania przez policję cysterny musiałam przez godzinę chować się w 30-stopniowym upale pod kocem, ponieważ byłam nadprogramową osobą w aucie, kierowca może jechać z tylko jedną osobą, a my byłyśmy dwie. Tak, nasz kierowca bardzo przejmuje się tym przepisem. Na stacji pod Bratysławą spotykamy Anetę, opuszczoną w trasie przez jej autostopowego partnera (sic!). Od tej pory będziemy jeździć w trójkę! Pierwszy nocleg - pierwsze krzaczory osłaniające nad przed oczami miejscowych. Krzaczory już zawsze miały zapewniać nam bezpieczny nocleg.

środa 4 sierpnia 2010
Dzisiaj w Austrii mają chyba święto - narodowy dzień Daj Utknąć Autostopowiczowi Utknąć Na Autostradzie Jak Najwięcej Razy Na Jak Najdłużej. Tu 3 godziny czekania, tam 3 godziny czekania. Nie zobaczymy dziś Chorwacji. Spałyśmy w nocy kilka godzin w rozwalonej szopie.
Dziś w dwa stopy dojechałyśmy do drugiego meeting pointu - w Chorwacji! Pierwsze palmy, pierwsze winogrona i pierwsze arbuzy... Śpimy na polu u tzw. Pana Józka, które dostarcza nam nawet trochę pożywienia. Pierwszy raz podwoził nas pan, z którym w ogóle nie mogłyśmy się porozumieć. Przez zakłóconą komunikację przysporzył nam nieco strachu, chcąc wozić po kawach i campingach, ale koniec końców okazało się, że ma dobre intencje i najwyraźniej był gościnnym człowiekiem.

Typowy widok z drogi wzdłuż chorwackiego wybrzeża.


jest chyba wtorek, godzina ok. południa
Pan Józek wyprosił nas z pola. Zdążyliśmy wieczerzać przy arbuzach chwilę przed niemiłym incydentem. Nocleg na dzikiej plaży, chyba najlepszy ze wszystkich przeszłych i przyszłych tej wyprawy. Znakomite, odosobnione miejsce. Potem ruszylismy do Rabac, gdzie nieśmiało zaczęliśmy grajkować na ulicy przy akompaniamencie gitary Oli. Wiemy już jedno - za “Hej, Sokoły!” płaci nam się dużo, więc z sakwami pełnymi pieniędzy i sercami pełnymi nadziei na dalsze powodzenia jedziemy dalej wzdłuż wybrzeża. W Senj spalismy w ruinach zamku. Nad ranem obudził mnie silny wiatr, niemal porywający karimatę spode mnie. Miejsce o świcie wyglądało mistycznie w przygaszonym świetle i szalonym wiatrem wdzierajacym się we wszystkie zakamarki.
Droga Chorwacja, samochody trąbią na nas cały czas, doprowadza mnie to do szału (tak, wtedy jeszcze nie wiedziałam, co to trąbienie po albańsku i jak marnie przy nim wypada to chorwackie). Jedziemy do bananów i pomarańczy! Właśnie zgubiłyśmy pół namiotu.

-----------------

Budva w Montenegro to zaskakujący po urokach Chorwacji śmietnik. Niskie ceny w sklepach pocieszają w obliczu brzydoty miejsca i braku porządnego miejsca noclegowego.


Dwa kroki od plaży, czyli kurort Budva jako śmietnik.



-----------------

Wyjechałyśmy z Budvy. Samochody tutaj same się łapią. Plecak mi się rozpada. Dojechałyśmy do Albanii w mig. Kilometr za granicą minęliśmy samochodem kolorowy, roztańczony orszak weselny, jak z filmów Kusturicy! Z akordeonem na przedzie, oczywiście! Nasz pan kierowca nie mówi po angielsku, ale jest bardzo miły i nie gapi się. Prawdopodobnie zupełnie zmienił trasę przez nas. Dojedziemy z nim do Durres, a wsiadłyśmy do auta w Czarnodziurze.

-----------------

Dzień, jakiś
Albańska przygoda jest rzeczywiście przygodą. Kraj niebezpieczny? I to jak! Każdy Albańczyk atakuje cię niespotykaną gościnnością, którą z początku biorę za jakiś niecny postęp. Stoimy na plaży i nagle otacza nas krąg obcych ludzi pytających, czy potrzebujemy pomocy. Pan z Kosowa wiezie nas do kantoru i czuwa nad bezpieczeństwem i uczciwością transakcji. Oczywiście zaprasza nas na wakacje do swojego kraju, zostawia maila (nie zdając sobie sprawy z tego, że nam dwa razy nie trzeba powtarzać zaproszenia i już jesteśmy zdecydowane na kolejną wyprawę, bardzo niedługo). Na stopa z Durres łapiemy Włocha zalbańczałego (czyli przemiłego i cudownie pomocnego). Jako, że po włosku jesteśmy w stanie wypowiedzieć zaledwie kilka słów, nasza komunikacja to jeden wielki szum. Kierowca dzwoni do kogoś z komórki i po chwili podaje telefon do mnie. Okazuje się, że zadzwonił do kolegi, który ma pełnić między nami funkcję tłumacza na angielski. Pan dowozi nas na skrzyżowanie i zamiast pożegnać się szuka nam dalszego transportu. Łapie busa, wsadza nas do środka, płaci kierowcy i uściska nam dłoń, prawdopodobnie czegoś życząc, prawdopodobnie szczęścia. Jesteśmy w szoku i uszczęśliwione zarazem. Droga prowadzi przez pola, kręcimy filmy, robimy zdjęcia, żartujemy, próbujemy dogadać się z kierowcą, atmosfera jest wielce pozytywna. Nagle słyszymy głośny trzask. Okazuje się, że drzwi bagażnika były otwarte i... brakuje mojego plecaka. Uruchamiam mój “włoski”, aby zakomunikować panu, że “tre” plecaki, a nie “duo”, ale on zdaje się ignorować tak małą różnicę arytmetyczną. Kiedy zaczynam jednak biec z powrotem środkiem drogi w poszukiwaniu mojego bagażu postanawia, że jednak możemy cofnąć się i go znaleźć. Jedziemy więc na wstecznym pod prąd i po kilku kilometrach znajdujemy mój plecak cały i zdrowy, choć z daleka wyglądał jak rozjechana koza. My oczywiście nie martwimy się niczym, wszystko nam się tu podoba, nawet gubienie rzeczy na drodze.
Spotykałyśmy się z resztą załogi w małym Spille. Babuszka podchodzi do naszej grupy i oferuje nam nocleg u siebie. Nie ma jednak z nami dwóch osób, więc odmawiamy. Komunikacja z nią odbyła się na migi, trudno by było opowiedzieć naszą sytuację. Babuszka rozczula nas i zakochujemy się w Albanii z miejsca. Spędzamy dwie noce na plaży, pod eskortą dwóch miejscowych, którzy wcześniej kupili nam jedzenie i picie. Jeden mówi po angielsku. Drugi sobie jest. Ostatniego dnia w Spille jemy wspólna kolację pożegnalną - kolejna trójka odłącza się i kieruje do ojczyzny. Ja z Anetą i Ola z Martą jednakowoż nie mamy najmniejszej ochoty kończyć tak szybko naszej wycieczki i ruszamy dalej. Na Macedonię...

--------------------

Macedonia.
Ohrid, Macedonia. Pies - złodziej butów.
Macedonia. Uwaga na żółwie na drodze!

Kierowcy są szaleni, a drogi kręte. Po drodze ktoś nas zabiera na obiad. Jadłam sałatę i ser feta. Na stole leżała głowa bawoła.
Ohrid. Wielce charyzmatyczny pan marynarz zabiera nas na mini rejs jego łódką. Śpimy w gaju migdałowym oraz na plaży. Pies kradnie mi buta, gonimy go z Anetą po lesie. But szczęśliwie odzyskuję. Zauważamy na mapie, że jesteśmy zaskakująco blisko Grecji. Decydujemy więc, że spróbujemy osiągnąć zamierzony plan. Zdobędziemy Hellas!
Tymczasem z Anetą ruszamy do Bitoli, przekonane, że dotrzemy tam w dwie godziny. Nasze przekonanie okazało się oczywiście mylne. Po 5 minutach czekania zatrzymała się piękna Toyota pickup, idealny samochód, by pomieścić nasze bagaże. W środku siedziało trzech młodych, sympatycznych mężczyzn. Chłopaki pracowali dla telefonii komórkowej i jeździli po macedońskich wzgórzach robić jakieś rzeczy przy antenach. Twierdzili, że zboczą trochę z trasy i załatwią robotę w 15 minut. Zgubiliśmy się jednak w lesie, podczas szalonej jazdy. Na szczyt wzgórza nie było drogi. Przejeżdżali młode drzewka, nie raz też bylismy na krawędzi przepaści. Przejażdżka ta, podczas której poziom adrenaliny, jaki u nas wywołała nie powstydziłby się nie jeden roller coaster, trwała ponad godzinę. Potem chłopcy otrzymali telefon, że bardzo niedaleko nas jest inna droga i jej pokonanie trwa chwilę. Rzeczywiście, już 5 minut później staliśmy pod słupem telefonicznym. Nasi kierowcy zabrali nas jeszcze do Dupeni Beach, czyli plaży w mieście, które nazywa się (tak, tak własnie) Dupeni. Zabrali nas tam ze względu na tę śmieszną nazwę. Potem okazało się, że muszą pojechać do jeszcze jednej wieży... Wieczorem zatem byłyśmy w Bitoli. Po zjedzeniu lokalnych specjałów gastronomiczych, takich jak bułka z frytkami i majonezem wybrałyśmy się na poszukiwania noclegu. Aneta wpadła na genialny pomysł, żeby zapytać ochroniarza budynku bliżej nie określonej instytucji w tajemniczy sposób opisanej cyrylicą, czy możemy spać na trawniku przed budynkiem (ogrodzonym płotem i strzeżonym). Pan nie mówił po angielsku, mówił jednak w naszym niezawodnym języku gestów podstawowych i powiedział “OK”. Po prostu “OK”, bez żadnych pytań i wyjaśnień. “OK” i poszłyśmy spać. Następnego dnia łapałyśmy stopa na Grecję.


Niby makdonald, a jednak widać, że stąd.

Uroczy marynarz robi nam zdjęcie na swojej łódce.



--------------------


Grecja.
W Grecji dobiłyśmy do Thessaloników. Był morderczy upał, zupełnie niewyobrażalny. Usiadłyśmy z Anetą pod palmą i nie ruszałyśmy się bardzo długo poza obręb przyjemnego cienia. Bezdomne, po spotkaniach z kilkoma zboczeńcami na trasie (wszyscy tego dnia okazali się zboczeńcami!), głodne i odwodnione. Udało nam się załatwić nocleg u Marii z CouchSurfingu. Chwała Bogu! W jej domu nocowało wtedy w sumie osiem osób z CS. Niesamowite. Usadowiłyśmy się na wygodnym, przyjemnie chłodym w nocy, tarasie. Grecja to było dla nas przede wszystkim oglądanie ruin i leżenie na plaży. Spotkałyśmy tylko kilka osób. Po Salonikach kilka dni rozkoszowałyśmy się słońcem i lenistwem na półwyspie Chalkidiki.

-------------------


Tak zwana podróż powrotna.
Niestety, przyszedł czas na odwrót w kierunku zimnej północy. W Serbii zatrzymał się wspaniały kierowca, który zabrał nas do Bukaresztu. Niestety, wtedy właśnie Aneta dowiedziała się, że mamy nieco ponad dobę, żeby dotrzeć do Lublina i nie zwiedziłyśmy miasta, tylko jechałyśmy dalej, mimo nocy. Powrót był dosyć szybki. Brakowało nam tylko pieniędzy, czyli jedzenia. Po 24-godzinnej przerwie w dostawie pożywienia do mojego żołądka, było mi już naprawdę słabo. Ale coś tam udało nam się przekąsić, na przykład ostatnie dwie zupki chińskie rozrobione z zimną wodą. Spałyśmy za stacją w krzakach w Rumunii i przy autostradzie na Węgrzech. Stamtąd, z samego rana, złapałyśmy bezpośredniego stopa do Wrocka!

O dziwo nic już mi nie przeszkadzało. Ani głód, ani pragnienie, ani spanie po krzakach. Jedynym przykrym odczuciem była świadomość, że za chwilę wyprawa się skończy i powrócę do srogiego świata, który zostawiłam za sobą na 25 pięknych, słonecznych dni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kambodży część druga