Indii część pierwsza, nadana z Goa
No to wylądowałam. W kraju pachnących przypraw, kobiet z kropkami na
czołach, kilkugodzinnych filmów z długimi sekwencjami tanecznymi i ludzi mówiących
po angielsku z dziwnym akcentem. Namaste
Indie!
I co tu na razie widzę i opisuję? Tani lot brytyjskimi liniami przywiódł
mnie w miejsce specyficzne – do Goa,
czyli najmniejszego stanu w całym kraju, znajdującego się na
południowo-zachodnim wybrzeżu. Specyficzność tego miejsca kształtują dwa główne
czynniki: tropikalna pogoda i brak podatków nałożonych na alkohol.
Specyficzność tego miejsca przejawia się tak, że na samym wybrzeżu jest tu
więcej turystów (głównie z Rosji) niż miejscowych. Wylegują się na plaży na
golasa nie powodując przy tym oburzenia miejscowej ludności, szczególnie jej
męskiej części. Nocami piją w knajpach za grosze, po czym udają się do
jakże tanich hoteli, których tu więcej niż prywatnych domów. Miejsce dobre na
tanie (no, nie licząc nie aż tak małego kosztu dostania się tutaj) i wygodne
wakacje nad morzem; ale nie bardzo ciekawe.
Osiedlić się tu na stałe lub na bardzo długo postanowiło tu wielu
Europejczyków i innych ludzi z tak zwanego zachodu. Takich co to nazywają
siebie hipisami. Codziennie przed
zachodem słońca rozkładają swoje stragany na plaży w Arambol i sprzedają
ręcznie robioną biżuterię i inne pierdoły. Równocześnie inni zaczynają grać na
bębnach, na co jeszcze inni zaczynają tańczyć. W innej miejscowości, Andźunie,
co środę odbywa się duży jednodniowy bazar z hipisowskimi towarami.
W Goa mówi się w języku konkani,
ale wiele osób mówi też po angielsku. Masowo sezonowo mieszkają tu też i
pracują w turystyce ludzie z północy Indii, mówiący więc w hindi. Ale jako że
miejsce jest typowo turystyczne, wiadomo że trudno wyjść poza sztywną formę
układu tubylec-usługodawca vs. turysta-klient. Ciężko mi było znaleźć kogoś z
miejscowych do pogadania o czymś innym niż koszt noclegu, jedzenia i pamiątek .
Może dało się wyłowić jedną taką osobę dziennie.
Pomimo kilku rażących mnie tu rzeczy, spędziłam w Goa pełen tydzień. Bądź
co bądź, jest to można by powiedzieć łatwy stan na początek przygody z Indiami.
Można stopniowo wdrożyć się w chaotyczny ruch drogowy, lawirowanie między
autobusami, skuterami i rikszami, nowe jedzenie i ogólne zasady
zachowania. A pogoda w grudniu jest tu na tyle przyjemna (za dnia 30 stopni),
że można spokojnie bez wyrzutów sumienia spędzić te kilka dni na plaży pod
palmą kokosową. Kilka dni spędziłam z hostem z CouchSurfingu, a na kolejne
kilka dni wynajęłam chatkę przy plaży za 300 rupii (15 złotych). W cenę
wliczona była już obecność współlokatorów – tłuściutkich szczurów.
Potem byłam w Gokarnie i okolicznych plazach, i w okolicznych wioskach, i lasach. A teraz jestem w Hampi i tu się dopiero wszystko zaczyna. Do przeczytania!
(Wrzucę jakieś video jeśli Internet się rozhula później.)