30 grudnia 2013 w Puttur, Karnatace, Indiach widziałam
najdziwniejszą sztukę teatralną na świecie.
Na tytuł jej Sri
Devi Mahathme (co znaczy boskie cuda, czy cos takiego).
Jest to zarazem teatr, pokaz tańca, ceremonia religijna i spotkanie
towarzyskie. Zasadnicza jest informacja, że przedstawienie to trwa…
około 10 godzin. Od wieczora do rana.
Nie przyszłam na
miejsce przed rozpoczęciem występu i nie wiem, jak to wszystko się
zaczęło (z odległości kilku kilometrów słychać już
jednak było wybuchy petard), ale przed wystawieniem zasadniczej
części sztuki na scenie odbył się pokaz
tańca (yakshagana,
którego
technikę nota bene wykorzystywano przez cały przebieg
przedstawienia). Dwóch tancerzy-aktorów wystąpiło w rolach
męskich, dwóch innych w rolach damskich. Postaci kobiece miały
na sobie bardzo skomplikowane, warstwowe, kolorowe stroje i bardzo
mocny makijaż-maskę. Głównymi środkami wyrazu tancerzy były
niezwykle efektowne podskoki i obracanie się z równoczesnym
wymachiwaniem nogami, a wszystko wykonywane w zawrotnym tempie oraz
mimika twarzy. Przedstawienie hipnotyzujące.
W tym samym
czasie można było zabrać sobie porcję obiadu
i deseru,
podawanych kilkanaście metrów dalej i skonsumować je sobie
elegancko rękami w pozycji stojącej. W tym samym czasie w
namiocie obok odprawiane były też różne modlitwy
i święcenia
(niektóre akcesoria wymagają odbycia na nich pewnej ceremonii
(pudźa)
zanim założy je aktor; dotyczy to atrybutów boskich, np. berła
i nakryć głowy).
Scena
sama w sobie była mała – wystawiona na świeżym powietrzu,
wysoka na kilka centymetrów, a długa i szeroka na kilka metrów.
Kurtynę stanowiło dwóch panów trzymających płachtę kolorowego
materiału, wcale nie ukrywających swojej obecności (roli).
Spektakl wychodził jednak poza ramy zasadniczej sceny. Jako że
przedstawienie jest całonocne, musi angażować różne zmysły
widza, czasem nawet do granicy strachu tak, aby nie zasnął.
W pewnym momencie
z drobniutkiej drzemki wybudziły mnie krzyki
i wybuchy.
Z jednej strony publiczności kilkadziesiąt mężczyzn
maszerowało z pochodniami. W kilku miejscach, między widzami,
paliły się wielkie ogniska. Biegający wokół, poprzebierani za
bogów i demony aktorzy, w strojach bardzo cudacznych i już samych
w sobie krzykliwych, piszczeli lub ryczeli na całe gardło. Do
tego grał zespół składający się z dwóch bębniarzy,
jednego pana walącego w talerze i jeszcze jednego uderzającego
drewnianą łyżką w bliżej nie zidentyfikowany instrument
muzyczny. Z innej strony publiczności grała orkiestra dęta, a
wszystkiego dopełniał śpiewak-narrator. W bezpiecznej
odległości ktoś jedna po drugiej odpalał bardzo mocne,
wstrząsające ziemią petardy.
Czasami również sztuczne ognie.
W ciągu tej nocy
odegrali kilka takich rozbudzających punktów kulminacyjnych.
W połowie przestawienia rozdano też kolejny poczęstunek:
herbatę z mlekiem i jakieś ciastka na ostro.
Fabuła spektaklu
jest dosyć skomplikowana. Niestety nie dowiedziałam się
w zupełności o co w tym całym ładnym chaosie chodziło.
Wszystko odbyło się w języku kannada,
oficjalnym
języku stanu Karnataka.
W miarę możliwości i cierpliwości słowa padające z ust aktorów
i śpiewaka-narratora oraz symbole (w strojach, spojrzeniach, ruchach
rękami, układach postaci) tłumaczyła mi siedząca obok nowo
zapoznana lokalna dziewczyna. Ale nawet bez żadnego tłumaczenia
i rozpoznania kontekstu dałoby się przesiedzieć tam całą
noc zatracając się w rytmie muzyki, podskokach, krzykach, rykach,
barwach i zapachach spektaklu.
Głównymi
postaciami
są bogowie, m.in. Brahma, Sziwa i Wisznu oraz demony. Cały spektakl
opiera się na naprzemiennych pół-śpiewanych monologach
(potwierdzanych co kilka sekund pomrukami aha,
mhm, tak tak innej
postaci lub narratora), dialogach i sekwencjach tanecznych.
Przykładowo w scenie, w której Wisznu nie może się wydostać
z brzucha Brahmy, który zamknął wszystkie otwory prowadzące na
zewnątrz najpierw Wisznu wygłasza monolog o świecie, na co Brahma
cały czas pomrukuje. Następnie zaczynają się kłócić. Jeden bóg
wygłasza sekwencję, po czym tańczy przez kilka minut, obserwowany
nieruchomo przez drugiego. Potem się zamieniają. I znowu. I znowu.
Do tego gra muzyka i śpiewa narrator. Czasem wybuchnie głośna
petarda lub zapali się kadzidło. Może ktoś zionie ogniem. Aktorzy
w niezwykły sposób odgrywają swoje role twarzami: ruchami brwi
i gałek ocznych, spojrzeniem i ogólnym wyrazem twarzy
(pokrytej sowitym makijażem). Nigdy wcześniej czegoś takiego nie
widziałam. Ich stroje też są bardzo piękne.
Rano o
6.30,
czyli zaraz przed wschodem słońca,
spektakl dobiegł końca.
Wraz z ostatnim słowem padającym w przedstawieniu zaczęto
rozmontowywać scenę, zwijać kable i pakować sprzęt. Dosłownie w
tej samej sekundzie. Aktorzy natychmiast zdjęli wszystkie liczne warstwy
stroi (prócz spodni)
i chwycili za kawałki materiału do zmywania makijażu. Aktorzy
ci występują ze swoim stałym programem co noc! Przerwę mają
tylko podczas pory deszczowej, czyli około trzech miesięcy. Całe
przedstawienie ma ściśle określoną tradycyjną formułę, w
której zmian się nie wprowadza. Spektakl ten można zobaczyć tylko
w południowej części Karnataki i północnej Kerali. Jest on czymś
pomiędzy sztuką a ceremonią religijną. Wierzy się w to, że
zorganizowanie tego przedstawienia przynosi pomyślność. Grupa nie
narzeka więc na brak zamówień występu. Chodzą jednakowoż
pogłoski, że brakuje chętnych do poświęcenia się tej lokalnej
tradycji i grup występujących w tym programie jest coraz to mniej.
Równocześnie z
demontażem dekoracji w namiocie między sceną a namiotem
aktorów odbyła się pudźa,
czyli rutynowa ceremonia religijna jaką można zobaczyć tysiąc
razy dziennie w każdej hinduistycznej świątyni. Ofiarowano
któremuś z bogów (jego reprezentacji w postaci figurki)
banany, kokosy i inne jedzenie. Kapłan przeszedł dookoła ze świętym ogniem,
którego każdy mógł dotknąć i jego ciepło skierować na twarz.
Rozdano symboliczny poczęstunek (jedzenie wczesniej ofiarowane bogowi), czyli garść czegoś słodkiego, w
tym wypadku płatków ryżowych z cukrem. Rozlano również do dłoni
po łyżeczce świętej wody do wypicia. A chwilę później w
budynku obok gotowe było już śniadanie:
żółty ryż i kawa lub herbata z mlekiem.
Kilkaset osób,
które dotrwały do końca, niechybnie przysypiając na krześle, po
pożywnym posiłku rozeszło się we wszystkie strony świata.
Niektórzy do swoich sklepów i lokali, inni na swoje plantacje i
pola, jako że nadszedł właśnie poniedziałek. Ja chwiejnym
krokiem ruszyłam do mojego tymczasowego domu, do następnego dnia
jeszcze niepewnie rozróżniając wyobrażenie od rzeczywistości,
szczypiąc się co rusz w ramię dla pewności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz